10 grudnia 2011

Agnieszka Turzyniecka - Łajza

 


Drugiego stycznia Stanisław Sieczka wstał wcześniej niż zwykle, uradowany, że wreszcie skończyły się te nudne święta. W końcu do telewizji wróci jego ramówka, ulubione seriale, a nie jakieś tam filmy z Mikołajami i orędzia noworoczne. Nie będzie też musiał już siedzieć u jedynej córki i udawać, że się uśmiecha i cieszy. Ona nie będzie musiała udawać, że jej ojciec jest mile widzianym gościem i wcale nie ma problemu z przenocowaniem go. Spanie na łóżku polowym chyba najbardziej go denerwowało.
Pomyślał, że teraz pewnie ze trzy miesiące nie zobaczy rodziny, albo i dłużej, zależy jak im się przypomni o starym dziadku. "Kiedyś to było inaczej" - myślał. "Jak Matylda żyła, dzieciaki przyjeżdżały nawet parę razy w miesiącu. Ale Matyldy już nie ma prawie dziesięć lat i ja nie jestem nikomu potrzebny. I mnie też nie jest nikt potrzebny."
Stary Sieczka był krawcem. Od czasu do czasu zdarzało mu się jeszcze jakieś zlecenie, tak jak teraz, dostał spodnie od garnituru rozdarte na szwie. Oczy już miał nie te, ale wyrobione palce śmigały po materiale niemalże po omacku. "Wpadnie trochę grosza" - pomyślał i włączył telewizję. Właśnie miał się zacząć jego ulubiony serial kryminalny. Siedział w kuchni, dokąd jesienią przeniósł telewizor, bo tylko to pomieszczenie ogrzewał. Nie miał już tyle siły na dźwiganie drewna z lasu, więc oszczędzał jak się dało. W kuchni stało też stare, drewniane łóżko, wyścielone siennikiem. W lato spał w jedynym w domu pokoju, ale teraz stara, kaflowa kuchenka nie wystarczała, by ogrzać i to pomieszczenie.
Stanisław naprawił spodnie, zjadł resztki wczorajszego obiadu i z niecierpliwością czekał na teleturniej, kiedy usłyszał hałas na podwórku. "Kogo diabli niosą?"
Przed rozlatującym się płotem stał jeep Marty, jego córki. Otworzyła bagażnik i coś z niego wyskoczyło, ale Stanisław przez kuchenne okno nie widział, co to było. Wyszedł przed dom.
- Cześć tata, jak tam po świętach? Szczęśliwego Nowego Roku! - była dziwnie uprzejma, staremu Sieczce wydało się to podejrzane.
Do jego stóp dopadł mały piesek. Skakał mu na nogi i radośnie merdał ogonem.
- Co to jest? - spytał, wskazując palcem na zwierzę.
- Tato - zaczęła powoli - może wejdźmy do domu i porozmawiajmy.
- Skąd masz psa? - spytał otwierając kuchenne drzwi. Zwierzę dreptało za nimi.
- A, to długa historia i właśnie dlatego przyjechałam.
Pies wszedł za nimi do domu i biegał radośnie po kuchni, obwąchując każdy mebel. Był mały, chyba szczeniak, ale Stanisław nie znał się na psach.
- A nie mogłaś go zostawić w samochodzie? Jeszcze tego nie było, żebym miał kundla w domu. Jeszcze mi tu gdzie narobi - mówił z nieukrywaną złością.
- Tato, to tylko szczeniak. Ma dopiero trzy miesiące.
- No to tym bardziej mi nasra!
- Grzesiek chciał sprawić dzieciakom radość i przyniósł go pod choinkę. Ale przecież my pracujemy, nie ma kto się nim zająć. A tata jest sam i ma dom, podwórko... Przecież pies to jest dokładnie to, czego tata potrzebuje.
Stanisław popatrzył na córkę z niedowierzaniem.
- Zwariowałaś? A w życiu! Ja tylko kury miałem, żadnych psów nie chcę, jeszcze czego, myślisz że mi brakuje kłopotu na stare lata?
- To może tata da komuś na wsi?
- To idź na wieś i pytaj się ludzi - burknął.
- Ale ja już nie mam czasu, muszę wracać do pracy. Ona ma na imię Pinezka.
- Ona?! To jest ona?! No, jeszcze czego!
- Tak tato, to suczka. Zobaczysz, że się z nią zaprzyjaźnisz. A jak nie, to daj komuś. Ja już muszę uciekać, urwałam się z pracy tylko na dwie godzinki. Pa tato.
Stanisław nie zdążył nawet odpowiedzieć - córki już nie było. Wiedziała, że jeśli wda się z ojcem w dłuższą dyskusję, to będzie musiała zabrać psa z powrotem do miasta. Dobrze to rozegrała, postawiła go przed faktem dokonanym i była zadowolona ze swojej przebiegłości. Kiedy wychodziła, szczeniak pobiegł za nią, ale drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem. Zaczął popiskiwać i drapać. Stary Sieczka siedział przy kuchennym stole i oglądał tę scenkę z niezadowoleniem. Postanowił od razu pozbyć się kłopotu. Założył puchową kurtkę i wziął zwierzę pod pachę. Suczka wychyliła małą mordkę i wąchała go uporczywie.
Stanisław mieszkał w małej wsi dwadzieścia kilometrów od najbliższego miasta. Połowa domostw była opustoszała, ludzie albo wymarli, albo się po prostu wynieśli. Poza nim, mieszkało tu może dziesięć osób. Na dodatek jego dom stał na odludziu, dobre pół kilometra od pozostałych. Nikt tu nie odśnieżał ścieżek, bo nie było nawet asfaltu ani chodników, więc stary krawiec był teraz zmuszony brnąć przez śniegowe zaspy, które gdzieniegdzie sięgały mu nawet do kolan.
Pierwszy dom był pusty i groził zawaleniem. W drugim mieszkał Lucjan, samotnik niestroniący od butelki. Nie miał psa. Stanisław myślał, że pozbycie się kundla nie będzie trudnym zadaniem, przecież na pewno ktoś na wsi potrzebuje psa na łańcuch. Lucjan jednak pogłaskał tylko szczeniaka i powiedział, że mu szkoda pieniędzy na żarcie dla darmozjada. W trzecim domu wdowa Gienia nie chciała nic słyszeć o psie, a już zwłaszcza o suczce.
Podobnie zachowali się pozostali sąsiedzi. Po odwiedzeniu ostatniego domu, Stanisław stanął na rozdrożu i zaklął:
- Cholera, zostawię cię tutaj, gówniarzu. Potrzebny mi kłopot.
To powiedziawszy, puścił szczeniaka na śnieg i ruszył w stronę domu. Ale suczka biegła za nim, zapadając się w puchu.
- Pójdziesz stąd ty cholero?! - tupnął i próbował odgonić zwierzę, ale pies ani myślał spełnić jego życzenie.
Stanisław rozejrzał się za czymś, czym by mógł w niego rzucić. Gdyby było lato, wziąłby kamień i przegonił natręta. Ale teraz świat tonął w śniegu. Nagle z jednego z domów wyszła babcia w chustce, Malwina, wdowa po szewcu, która całą scenę obserwowała przez okno:
- Stasiek, stary jezdyś a głupi, przecie to psie zamarznie.
- A co cię to obchodzi Malwina, pilnuj swojego nosa - warknął i poszedł dalej, a suczka dreptała jego śladami.
Całą drogę powrotną przez wieś się nie odwracał. Pomyślał, że jak nie będzie zwracał uwagi na natręta, to może się od niego odczepi. Dopiero przed swoimi drzwiami się obrócił. Suczka stała z podkulonym ogonem tuż przy jego nogach i trzęsła się. Kiedy otworzył drzwi, pierwsza zwinnie wskoczyła do środka.
Był wściekły. Niebawem stało się też to, czego się obawiał: szczeniak zsikał się pod kuchenką.
- Ty cholero! Ty łajzo! Ty wstrętny kundlu, ja ci dam! Wygonię cię, zobaczysz, niech się tylko zrobi ciepło, wygonię cię! - krzyknął i kopnął psa, aż ten zatoczył się pod łóżko.
Wieczorem przy kolacji dopiero pomyślał, że trzeba kundlowi coś dać jeść. Ale co? Córka nic nie powiedziała. Co taka łajza je? Dał jej resztkę ziemniaków i kosteczki po kurczaku. Suka zjadła łapczywie i zaraz zrobiła kupę.
- Nosz jasna cholera! Wynoś się, słyszysz! Ty kundlu! - znów ją kopnął.
Szczeniak wczołgał się pod łóżko i do końca wieczoru już nie wychodził. Tylko mały pyszczek z białą plamką wystawał mu spod narzuty. Był czarnej maści, z białymi łapkami i białym pędzelkiem na końcu bujnej kity. Zazwyczaj stojące uszy kładły się, kiedy stary krawiec zaczynał krzyczeć.

Tak minęła zima. Suka rosła w oczach, a Stanisław czekał tylko wiosny, by ją wygonić. Z czasem przestała brudzić w domu, ale za to gryzła meble i narzutę, co przyprawiało krawca o ataki furii. Pies jednak wyczuwał sytuację i gdy tylko słyszał pierwsze krzyki, znikał pod łóżkiem, by uniknąć kopania.
Któregoś dnia przyszła stara Malwina. Pytała, co stało się ze szczeniakiem i oznajmiła, że jej rodzina w mieście chce przygarnąć psa. Stanisławowi nie trzeba było dwa razy powtarzać - jeszcze tego samego tygodnia przyjechała elegancka pani w drogim samochodzie i zabrała suczkę. Ta rwała się i piszczała, ale Stanisław się nie patyczkował - wsadził ją do bagażnika i zatrzasnął drzwi. Cieszył się, że wreszcie ma ją z głowy. Niech mieszczuchom obgryza meble, jak tak bardzo chcą.
Kilka dni później nadeszła wiosna. Śnieg nareszcie stopniał, słońce nieśmiało wyglądało zza chmur a w powietrzu unosił się rześki zapach budzącej się roślinności. Któregoś dnia Stanisław wybrał się na wieś i spotkał Malwinę, która oznajmiła mu, że jego pies uciekł od nowych właścicieli.
- To nie mój pies i nie mój problem - burknął krawiec i skończył rozmowę.
Minęły dwa tygodnie, Stanisław zapomniał już całkiem o swoim zimowym, kłopotliwym gościu, kiedy którejś nocy obudził go dziwny hałas. Była druga nad ranem. Coś piszczało i skrobało w drzwi. Krawiec otworzył i odskoczył w tył, zaskoczony niespodziewanym napadem suczki. Skakała i piszczała, merdając ogonem, a była przy tym tak wychudzona i brudna, że ledwo ją poznał. Nie mógł uwierzyć, że po ucieczce od nowych właścicieli udało jej się go odnaleźć. "Przecież to dwadzieścia kilometrów, jak ten kundel tu trafił? I po cholerę w ogóle wrócił?"
Wpuścił ją do domu i dał jeść. Był zły, ledwo się pozbył problemu, już znowu miał go na głowie. Postanowił, że zaprowadzi ją do lasu i przywiąże do drzewa. Może ją ktoś znajdzie i zabierze.
Ale przez następne dni lało jak z cebra. Suczka w tym czasie wydobrzała, już jej nie było widać żeber, sierść znowu nabrała połysku. Na każdym kroku okazywała radość, że odnalazła swojego pana i tylko czasem, kiedy znowu zaczynał pod nosem coś burczeć, chowała się pod łóżkiem.
Piątego dnia, a był to już kwiecień, wyjrzało słońce i deszczowe chmury w końcu zniknęły. Stanisław postanowił, że jutro wcieli w życie swój plan - zabierze natręta do lasu i tam go zostawi.
Rano wstał zadowolony, a suczka niepewnie wyglądała spod łóżka, jakby przeczuwała, jaki los ma ją spotkać. Krawiec zrobił sobie śniadanie i już miał zasiąść do stołu, kiedy poczuł ból w lewym ramieniu. Zabrakło mu tchu. Ból nasilał się szybko i po chwili zupełnie go sparaliżował. Opadł na krzesło. Zrobiło mu się gorąco, przed oczami widział gwiazdy. Po chwili bezwiednie osunął się na podłogę, ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, była głowa kundla nad jego twarzą. Potem stracił przytomność.
Suczka obserwowała tę scenę z niepokojem. Pochylała się nad leżącym krawcem i poszczekiwała. Nagle podbiegła do drzwi. Zaczęła skakać na klamkę. Nigdy wcześniej nie otwierała sobie sama drzwi, ale widziała jak robi to jej pan. Po serii nieporadnych podskoków przerywanych piskliwymi szczeknięciami, klamka puściła. Psina pognała do wsi. Dopadła do pierwszego, zamieszkanego domu i zaczęła rozpaczliwie szczekać.

Kiedy Stanisław obudził się w szpitalu, z początku niewiele pamiętał. Wiedział jednak gdzie jest - charakterystyczny zapach nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Dyżurujący lekarz osłuchał go i uśmiechnął się:
- Panie Sieczka, jest pan w szpitalu. Miał pan zawał. Pies uratował panu życie, gdyby nie on, nie wiem czy byśmy teraz rozmawiali.
Stanisław słuchał i wydawało mu się, że to mu się śni. Był bardzo osłabiony, nie miał siły zastanowić się nad słowami lekarza.

W tym czasie suczką opiekowała się stara Malwina. Wielka była radość psa, kiedy jego pan wrócił do domu. Nie krzyczał już tyle i nie kopał tak często. Ale zwierzę na wszelki wypadek i tak wolało się chować pod łóżkiem.
Tak minęła wiosna i nastało gorące lato. Krawiec chodził z psem do lasu, bo lekarz zalecił mu spacery. Suka nie odstępowała go na krok. Nigdy jej do siebie nie przywoływał, liczył trochę, że może się zgubi w lesie i będzie miał ją z głowy, ale ona i tak zawsze była przy nim.
Któregoś czerwcowego popołudnia, Stanisław zauważył, że pies gdzieś zniknął. Nie było go ani w domu, ani na podwórku.
- Łajza, gdzie jesteś cholero?
Obszedł całe zabudowania i znalazł ją za stodołą. Leżała bezwiednie i nie reagowała na nic. W okół pełno było odchodów i wymiocin.
- Łajza? - rzucił niepewnie, ale pies nie zareagował. Pochylił się nad nim i zauważył słaby ruch nozdrzy. Żyła, ale coś było z nią nie tak.
Nie zwlekając zabrał ją do weterynarza. Ten obejrzał psa i szybko postawił diagnozę: Parwowiroza.
- A co to jest? - spytał krawiec.
- To taka choroba wirusowa. Nie chcę pana martwić, ale to nie wygląda dobrze. Wiele psów z tego nie wychodzi. Suka prawdopodobnie nie przeżyje następnych dwudziestu czterech godzin. Lepiej ją uśpić, po co ma się męczyć.
Stanisław popatrzył na wątłe ciało psa. Weterynarz kontynuował:
- Mogę panu dać zastrzyki do domu, może jej pan sam robić, ale to pewnie nic nie da. Nie w tym stadium. Tak jak mówię, pies się niepotrzebnie męczy.
Stary krawiec nie reagował. Patrzył tępo na sukę.
- To jak, usypiamy? - spytał lekarz, a brak odpowiedzi potraktował jako potwierdzenie. Wyciągnął strzykawkę i zaczął ją napełniać.
Kiedy zbliżył się do zwierzęcia, Stanisław złapał go za rękę:
- Nie, nie, niech pan zostawi. Niech mi pan da te zastrzyki do domu, zabieram ją.
- Jak pan chce.


kilka miesięcy później

Stary krawiec przysiadł na pniu, postawił koszyk z grzybami i nalał wody do kubka po margarynie:
- Co Łajza, zmęczyłaś się? Zachciało ci się latać po lesie, zgago ty jedna! Ty kundlu pospolity, ty!
Pies wychłeptał wszystko i położył się, ziając u stóp swojego pana.
Ten przeciągnął ręką po jego grzbiecie i poklepał po głowie.
- Pewnie głodna jesteś, co? Pójdziemy zaraz do domku, dostaniesz kluseczki z mięskiem. Lubisz kluseczki z mięskiem? Pewnie, że lubisz, pan wie, co Łajza lubi. A na deser dostaniesz coś dobrego. Pan ci przyniósł kość od rzeźnika, takiego wielkiego gnata to jeszcze nie widziałaś! - zaśmiał się, a suka machnęła ogonem. - A pan będzie obierał grzybki. No chodź Łajza, idziemy do domu!
Wstał i ruszył przed siebie, a Łajza posłusznie podreptała za nim.

7 komentarzy:

  1. Chwyta za serce każdego psiarza i nie tylko :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. cóż za komplement z ust kociarza :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj łapie :) Kocham psiaki. Mam zresztą jednego w domu i nie wyobrażam sobie usypiania go.
    A więc złapało :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj Tak! Widać, że kochasz zwierzątka... Ja wiozłam pieska do uśpienia, bo był w stanie krytycznym. Odszedł w aucie. Niestety o co działo się potem, jak potraktowali martwe psisko, pozostawiło mi traumę do końca życia

    OdpowiedzUsuń
  5. Wzruszająca historia - ja też napisałam opko o przyjaźni człowieka i psa, znalazło się w zbiorze. Kochasz zwierzęta, to się czuje, a opko daje do myślenia. Zwierzęta potrafią zmienić człowieka na lepsze :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo przyjemnie się czyta to twoje opowiadanie. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Opowiadanie poruszające, ale nie podoba mi się to zdanie: "Leżała bezwiednie i nie reagowała na nic" - bezwiednie zupełnie tu nie pasuje ze swoim znaczeniem, bo oznacza mniej więcej "nie zdając sobie sprawy" np. Robert bezwiednie przyczynił się do upadku firmy, zdradzając jedną z pozoru błahą sprawę konkurencji.; dałabym "bezwładnie".

    OdpowiedzUsuń

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!