22 lutego 2012

Epilog - Michał Stonawski



Wszechświat jest martwy. W pustce odbijają się zwielokrotnione, radiowe echa dawno wymarłych cywilizacji. Blask nielicznych gwiazd oświetla jałowe skorupy planet.
Przez kosmiczne pogorzelisko dryfują trumny. Jedna za drugą, w powolnym marszu do zaprogramowanego celu. Co jakiś czas jarzą się wyloty silników, korygując wyznaczony miliardy lat temu kurs.
Mijają setki, tysiące, potem miliony lat. Światło białego karła pada na stalowe skorupy urządzeń. Jakby na ten znak, na prawym boku każdego z nich rozświetlają się pulsujące, niebieskie lampki. Wyloty silników wybuchają białym światłem.
Posłańcy dawno zapomnianej przeszłości zwietrzyli trop.

***

Planeta, choć bezpłodna, ma atmosferę zdatną do oddychania. Jest młoda, w innym czasie i miejscu rozwinęłoby się na niej życie, lecz wszechświat stracił swą życiodajną siłę. Jest jak kobieta po menopauzie. Zestarzał się i zwiotczał. Małe ciało niebieskie ma jednak swoją misję. Jej początek zapowiadają setki obcych trumien wgryzających się w gazową otoczkę, zostawiając za sobą długie smugi ognia. Jedna po drugiej spadają, wrzynając się w wodną powierzchnię, wzniecając chmury pary, wreszcie stygnąc z jękiem kurczącego się metalu.
Na parę obrotów planety, znów zapada spokój. Wbite w ziemię grobowce pulsują słabym światłem.

***

Pierwszy oddech był torturą. Wyschnięte drogi oddechowe rozszerzyły się spazmatycznie, w reakcji na siłą wtłaczany tlen. Z gardła dobiegło rzężenie, stłumione przez rurkę. Miał ochotę krzyknąć, lecz brakło mu sił.
Z tego samego podajnika wyleciała obrzydliwa, białkowa ciecz. Chcąc, nie chcąc, przełykał, krztusząc się w odruchu wymiotnym. Gdzieś obok słyszał szybkie pikanie kardiogramu i szelest woreczków, z których przez gęstą sieć przewodów wpiętych w jego ciało, podawana była woda.
Ciało pęczniało. Nabierało kształtów. Wysuszona na wiór mumia znów stawała się człowiekiem.
Delikatne, bio-macki pokładowego komputera rozwarły mu powieki. W oczy zakuło mocne światło. Zadygotał, chcąc się poderwać, lecz pasy trzymały mocno.
Światło zniknęło. Pasy przytrzymujące głowę też. Wiedział, co zobaczy, jeśli spojrzy w dół, był do tego szkolony. W powracających przebłyskach pamięci widział wyraźnie stronę podręcznika, na której tłustym drukiem ktoś napisał, by za wszelką cenę tego nie robić.
Ciekawość zwyciężyła.
Rurka w jego krtani zebrała całą zwróconą przez żołądek ciecz do ostatniej kropli. Za dwie, trzy minuty, oczyszczona, znów zostanie wtłoczona w jego ciało.
Z otwartej klatki piersiowej sterczały rurki, jakieś przewody, kable. Liczne, przypominające odnóża pająka, mechaniczne wysięgniki gmerały w środku, przeprowadzając operację. Przepiłowane wzdłuż mostka żebra starczały na boki, w groteskowej imitacji otwartej maski samochodu.
Pikanie kardiogramu przyspieszyło. Rozległ się alarm, stłumiony po chwili, gdy przez jeden z przewodów spłynęły środki uspokajające.
Przeniósł spojrzenie na sufit. Tam migała łagodnie zielona diodka, świadcząc, że wszystkie funkcje życiowe są w normie. Skupił się na wspomnieniach.

***

Pamiętał ten dzień, jakby to było wczoraj. Dla niego było. Biała hala pożegnań i kłębiący się tłum. Pod sufitem aż czarno od roju mikrokamer.
Zgłosił się na tą misję tak jak każdy z ponad trzydziestomiliardowej populacji w najbliższych paru układach. Komisje musiały mieć z tym problem; wszyscy idealnie zdrowi, młodzi, nieśmiertelni. Żadnych dzieci, starców, kobiet w ciąży. Wszyscy jednakowo znudzeni.
Wieczna młodość była największym błędem, jaki popełniła ludzkość. Zastopowana ewolucja, rozwój techniczny, w końcu także przymusowa bezpłodność. A po wielu, zbyt wielu, latach euforii – nuda. Artyści plagiatujący siebie samych, żałosne wysiłki naukowców, by posunąć którąkolwiek gałąź nauki do przodu. Coraz większe rzesze ludzi zamykające się w domach, po tym, jak byli w każdym mieście świata, na każdej dostępnej planecie, aż wreszcie stwierdzili, że kosmos we wszystkie strony, inne galaktyki a nawet rzeczywistości są w większości takie same. Nudne. Miałkie.
W ciągu jednego tysiąclecia z ponad dwustu miliardów zostało trzydzieści. Ostatnią niewiadomą jest zawsze śmierć.
Reszta została. Chyba tylko po to, by w końcu dojść do tego samego wniosku. W końcu ktoś – jakiś naukowiec, najmłodszy ze wszystkich. – wpadł na pomysł, który nazwano ostatnią przygodą ludzkości. Przez chwilę wrzało, wszyscy kurczowo chwycili się tego tematu, czerpiąc zachłannie przyjemność, z czegoś nowego. Potem był plebiscyt, badania kontrolne, przygotowania, hala… pochylające się nad nim twarze w białych maskach.





***

Obudził się. Ostatnie przewody i rurki z sykiem wysuwały się z jego nagiego ciała. Wyświetlacz komputera pokazywał, że od pierwszej aktywności fal mózgowych minęły trzy dni. Przetarł dłońmi oczy.
Powłoka pękła z głośnym trzaskiem. Przez szparę przebiło się nikłe światło. Prawie bezwiednie wcisnął parę przycisków i wieko odpadło. Zimne powietrze sprawiło, że na skórze pojawiła się gęsia skórka. Dawno zapomniane uczcie.
Sam odpiął ostatnie pasy. Przed sobą, aż po horyzont miał idealnie gładką mieliznę rozciągającą się aż po bliski horyzont. Pod cienką na dwa centymetry warstwą wody leżał miękki, pofalowany piasek, przez stulecia zmieniony w pył. Nie było wiatru, w lustrzanej tafli odbijały się gwiazdy, lekko tylko przyćmione bladym światłem karła.
Odruchowo oblizał wargi. Były słone.
Od odrzuconej powłoki roztaczały się kręgi. Obok dostrzegł też inne. Podążył za nimi wzrokiem; na prawo i w tył rozciągał się cmentarz. Gdzieniegdzie odpadały wieka, inne już dawno leżały na ziemi a pasażerowie, kobiety i mężczyźni, właśnie wychodzili, lub – jak on – rozglądali się oszołomieni. Na kilku z grobowców jarzyły się czerwone światła; niektórzy byli zbyt słabi, by dotrwać do końca podróży.
Postąpił krok. Stopa do kostki zanurzyła się w rozwodnionym pyle, dając mu prawie erotyczną przyjemność. Koncentryczne kręgi zaburzyły trwającą od milionów lat harmonię tego świata.
Ci, którzy przetrwali lądowanie, bez słowa ruszyli w stronę pustego horyzontu, chcąc jak najbardziej oddalić się od miejsca, gdzie powstali z martwych. Podążył za nimi.

***

Nie wiedział, ile czasu szli. Mogły być to tak godziny, jak i całe dni. W sterylnym, wodnym świecie nic się nie zmieniało. Te same gwiazdy, słońce, wiszące prawie w tym samym miejscu. Planeta zachowywała się identycznie jak Ziemski księżyc, obracając się na tyle powoli, by mieć oświetloną tylko jedną półkulę.
Parę razy zadzierał głowę, zastanawiając się, czy zobaczy mgławicę, lub jej resztki, które zostały po nieżyjącym od setek miliardów lat Słońcu. Nawet jeśli tam była, nie poznał jej, pierwszy raz w życiu doświadczając poczucia zagubienia.
Dawne gwiazdy wygasły, narodziły się nowe, nieliczne. Droga mleczna i Andromeda zderzyły się całe eony temu, nowo powstała galaktyka umierała, przemieszczając się coraz bliżej środka uniwersum.
Po cywilizacji ludzi nie pozostał nawet ślad, jeśli nie liczyć ich, oraz wygasłych statków. Kosmos był pusty. Jeśli kiedykolwiek były w nim jeszcze jakieś inne gatunki, dawno już wymarły.
Uśmiechnął się. Wielki, kosmiczny wyścig ostatecznie wygrał człowiek.
Nagroda była warta trudu.




***

Ich przewodnik, jedyny noszący ubranie, zatrzymał się, dając znak innym. Stanęli. Nikt nie widział sensu, by się odzywać. Wszyscy wiedzieli, co się stanie i nie mieli nic do dodania.
Jednak w obliczu ostateczności, chwycili się za ręce, stając w kole. Czas wszechświata dawno był wyliczony, co do sekundy. Już niewiele ich zostało.
Patrzyli w niebo. Pierwszym sygnałem Wielkiego Rozdarcia było zanikające światło gwiazd. Jedna po drugiej gasły, rozszczepione na atomy. Ciemna materia wreszcie zwyciężyła, dowodząc swojego przeznaczenia.
Mogli zaczynać. Wzięli głębszy oddech. Nikt w całej historii ludzkości nie skontaktował się z bogiem. Spotkano istoty zdolne kreować galaktyki myślą, nie były jednak bytami doskonałymi, lecz wynikiem ewolucji. To na barkach ostatnich żywych istot w kosmosie leżała odpowiedzialność za dalsze kroki. Mogli to teraz zakończyć, lub zacząć od nowa.
Nagrodą za wygraną w kosmicznej sztafecie ras była możliwość boskiej kreacji poprzez zasianie pierwiastków życia.
Kiwnęli sobie głowami na pożegnanie. Wokół, po wszechświecie rozlewała się wielka plama czerni.

***

Materia całego świata rozerwała się na atomy, a te, wszystkie w jednej chwili, rozszczepiły się nagle.
Ogień miliardów atomowych wybuchów przerwał granice uniwersum, w ciągu paru sekund poszerzając ramy świata o niewyobrażalne odległości. Z ognia Wielkiego Wybuchu oddzieliły się pierwsze atomy wodoru. Rozpoczął się nowy akt stworzenia.




    Kraków,
8 grudnia 2011

6 komentarzy:

  1. Byłby z tego świetny komiks albo krótkometrażowa animacja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może kiedyś przeczyta to jakiś spec od animacji i się skupi :)

      Usuń
    2. *Skusi

      Ech, pisanie na dwóch różnych klawiaturach rozwala mi palce.

      Usuń
  2. Alicja Minicka21 maja 2012 15:08

    Michale,
    Kocham dobre SF i Twoje opowiadanie pokochałam od pierwszych akapitów.
    Gratuluję wyobraźni i pisarskiego warsztatu.
    Kto wie, czy nie odgadłeś prawdy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dziękuję :)

      Choć pisarski warsztat właśnie mi fiknął kozła, kiedy przed chwilą znalazłem takie oto zdanie:

      "Przed sobą, aż po horyzont miał idealnie gładką mieliznę rozciągającą się aż po bliski horyzont." - jak ja mogłem nie zauważyć takiego babola?!

      Ech.

      A prawda... nie byłbym szczególnie zachwycony, gdyby właśnie taka była, ale kto wie, kto wie... :)

      Usuń
    2. Eee, nie przesadzaj! Jesteś człowiekiem, nie automatem. A redakcja własnego tekstu to diabelnie trudne zadanie. Najgorsze są błędy logiczne w fabule.Piszę kryminały, więc boję się ich, jak ognia. Błędy stylistyczne nie wywołują u mnie aż takiego stresu. Nie da się ich uniknąć.
      Drobne potknięcia to pestka wobec Twojego twórczego potencjału. Pozdrawiam

      Usuń

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!