30 maja 2012

Diabelskie nasienie - opowiadanie Beaty Andrzejczuk



Choroba, na którą cierpiała moja rodzina, była dziedziczna. Z medycznego punktu widzenia, miałam niewielkie szanse na zachowanie zdrowia i sprawności fizycznej do końca życia. Nadzieja mnie jednak nie opuszczała. Przecież, pomimo ukończonych trzydziestu lat, wciąż czułam się dobrze. Moja o trzy lata młodsza siostra, już od dawna przykuta była do łóżka, starszy brat również. Ja jednak czułam, że żyję i mimo pełnej świadomości choroby i wiedzy na ten temat, wierzyłam w cud, który mnie przed tym dramatem uchroni. Gdy rok temu postanowiłam założyć rodzinę, mama na wieść o tym, rozpłakała się. 
- Nie zrozum mnie źle, córeczko - szlochając wycierała oczy rąbkiem fartucha - Ja życzę ci jak najlepiej - głos jej drżał - Tylko... bardzo się boję. Przecież sama widzisz... - bezradnie rozłożyła ręce.
Spojrzałam w głąb korytarza. Na przeciwległym końcu, znajdowały się drzwi do pokoju Lucyny. Panował tam zawsze półmrok. Na szerokim tapczanie, w wykrochmalonej pościeli, leżała moja siostra. Na jej niegdyś pięknej twarzy, odciśnięte było piętno choroby. W kącie pokoju, na niewielkim stoliku, stał telewizor; jedna z niewielu rozrywek w jej świecie. Lucyna była osobą towarzyską, lecz w tym domu rzadkością były odwiedziny osób trzecich. Ona poddała się chorobie najszybciej. Gdy objawy zaczęły się nasilać, mąż przywiózł ją z ich wspólnego domu na Mazurach - do mamy. Potem wyszedł pod pretekstem załatwienia pilnych spraw, zostawiając Lucynę i nigdy już po nią nie wrócił. Złożył natomiast pozew o rozwód. W uzasadnieniu napisał, że został oszukany, ponieważ nikt go o chorobie żony nie poinformował. Nie była to oczywiście prawda, ale nikt z nas tego nie dementował. Mama przez całe swoje życie czuła się winna i odpowiedzialna za tę chorobę, choć nie po niej ją odziedziczyliśmy i dlatego namawiała Lucynę, aby wyraziła zgodę na rozwód. Wprawdzie znajomy adwokat, sugerował siostrze, żeby wystąpiła o przyznanie alimentów na swoje utrzymanie, mama jednak była innego zdania.
- Poradzę sobie i bez tych pieniędzy - mówiła - Nie chcę, żeby roztrząsano naszą rodzinną tragedię w sądach - unosiła się honorem.


W taki oto sposób, Lucyna znów znalazła się pod matczynymi skrzydłami. Przestała też walczyć. Bez mamy, byłaby nikim. To ona ją myje, karmi i jest na każde jej zawołanie. Gdy przychodzi pora posiłku; mama pieczołowicie układa poduszki. Lucyna musi być nimi obstawiona ze wszystkich stron, tak jak niemowlę, które nie potrafi samo siedzieć. Moja siostra musi czuć dotyk, styczność przedmiotów, które dadzą jej pewność, że się nie przewróci. Jeśli jest inaczej pojawia się przeraźliwy lęk, wprost nie do opisania, który uniemożliwia normalne funkcjonowanie. Często dochodzi też do ataków padaczkowych. Gdy Lucyna chce załatwić własne potrzeby, zsuwa się z tapczanu, starając się, jak najdłużej do niego przylegać całym ciałem; potem leżąc na brzuchu, na dywanie, unosi lekko biodra, aby wsunąć tam nocnik. Tylko w ten sposób może to zrobić. Wygląda wówczas, jak dzikie zwierzątko. To dla niej bardzo krępujące. Choroba zaatakowała też mowę. Wypowiedzenie każdego wyrazu sprawia ogromną trudność. Czasami słowa zamieniają się w bełkot. Najlepszą sprawność zachowały ręce; palce są sztywne, dłonie trzęsące, ale Lucyna potrafi nimi chwytać, czy też wykręcić numer telefonu. Musi być przy tym bardzo wytrwała. Efekt jest dla niej dużą nagrodą. Siostra miała zawsze żal do ojca o swoje kalectwo. Gdy któregoś razu weszłam bezszelestnie do domu, usłyszałam jej krzyk przemieszany z rozpaczliwym jękiem.
- To wszystko jego wina! Jak on mógł nam to zrobić!? Wiedział, że jest chory! Po co robił dzieci?! - rozpaczała - Diabelskie nasienie, diabelskie nasienie...! - powtarzała w kółko
Cichutko na palcach podeszłam do drzwi kuchennych. Pchnęłam je lekko. Mama siedziała na taborecie, kiwając się jak dziecko cierpiące na chorobę sierocą. Rękoma z całej siły, zatykała uszy. Po policzkach płynęły jej łzy a twarz wykrzywiał grymas bólu i cierpienia. Co czuła w tamtej chwili? Czy wychodząc za niego za mąż wiedziała? Jeśli tak, to dlaczego wydała nas na świat? Tylko ona znała odpowiedzi. Ja nigdy nie pytałam. Bałam się ją skrzywdzić. Choroba, którą być może ja również nosiłam w genach, była faktem i nic nie było w stanie tego zmienić. Czasami przechodziło mi przez myśl, że moja siostra ma także żal do mamy, choć nigdy głośno tego nie powiedziała. W końcu cały ten akt buntu i rozpaczy skierowany pozornie pod adresem ojca, godził w mamę. Ojca nie było już na tym świecie. Odszedł w wieku sześćdziesięciu lat. Choroba wysysała z niego życie powoli, poddając go nieprawdopodobnym torturom do ostatnich chwil; zrobiła z niego bezużyteczny wrak ludzki, zostawiając mu pełnię władz umysłowych, tak aby był świadomy swojej bezużyteczności.
- Nie chcę tak długo się męczyć - powiedziała po jego pogrzebie, Lucyna. Dwa dni później próbowała popełnić samobójstwo. Połknęła proszki nasenne. Przy jej łóżku zawsze leżały różnorodne tabletki, przepisane przez neurologa. Wprawdzie to mama dozowała leki, ale dla własnej wygody chciała je mieć pod ręką. Nie przewidziała takiej reakcji Lucyny. Na szczęście, zorientował się brat. Lucynę odratowano. Janek był silniejszy psychicznie od siostry. Chorował kilka lat dłużej, ale był w lepszej kondycji. Choć bardzo powoli, poruszał się jednak, o kulach po mieszkaniu, przesuwając plecami po ścianie. Na swój sposób walczył z lękiem. Nigdy nie zdarzyło się, aby choć na kilka centymetrów odsunął się od ściany i stał, bez kontaktu z nią, opierając się o kule. To było zbyt trudne. Nawet, gdy wracał z powrotem na tapczan, najpierw osuwał się do pozycji siedzącej, potem przesuwał plecy ze ściany na dolną część tapczanu, wreszcie w podobny do Lucyny sposób, unosił biodra i wślizgiwał się na górę. Nad sobą miał specjalnie skonstruowany przyrząd, przymocowany do obniżonego w tym miejscu sufitu. To dzięki niemu zachował sprawność rąk i nóg. Lucyna podchodziła do ćwiczeń Janka bardzo sceptycznie.
 - I tak skończysz tak, jak ja - mówiła - Więc po co się wysilasz? - A ty - spoglądała na mnie podejrzliwym wzrokiem - Korzystaj z życia, póki możesz. Nie marnuj czasu na wypłakiwanie oczu za tym bubkiem.
Mówiła o Januszu. Tak, tak...! Mówiła o moim narzeczonym, z którym miałam spędzić resztę życia. Niestety, to on zerwał zaręczyny. Po rozmowie z mamą, gdy powiedziałam jej o planowanym ślubie, a ona tak bardzo płakała, zaczęłam mieć wątpliwości. Podzieliłam się nimi z Januszem. W głębi serca miałam chyba nadzieję, że je rozwieje. Nieoczekiwanie Janusz zasugerował, abyśmy się wstrzymali z tą decyzją . Argumentował, że mamy przecież jeszcze czas, i że nie należy się spieszyć.
- Musisz być pewna, że tego chcesz - mówił i patrzył mi głęboko w oczy, a ja wiedziałam, że on również się waha. Być może, zbyt pochopnie podjął decyzję o związaniu ze mną życia świętym węzłem małżeńskim, a że był mężczyzną honorowym, nie cofnął wypowiedzianych słów, lecz czekał na jakiś zbieg okoliczności, który pokrzyżuje realizację naszych wspólnych planów. Właściwie to zaczął odgrywać rolę osoby odrzuconej przeze mnie, pokrzywdzonej i urażonej. Spotkania stawały się coraz bardziej sporadyczne. Któregoś razu zatelefonował.
- Myślałem o nas - powiedział bez ogródek - Od chwili, gdy postanowiłaś nie wychodzić za mnie za mąż, nasze spotkania straciły sens.
,,O ironio losu" - pomyślałam - "Ja postanowiłam nie wychodzić za niego za mąż’’
- Moim celem w życiu - mówił dalej - Jest założenie rodziny i wychowanie dzieci. Myślę, że... - zawahał się - że spotkałem kogoś odpowiedniego. Chciałbym jednak, abyśmy zostali przyjaciółmi - dodał banalnie na zakończenie swojego krótkiego monologu.
- Nie przejmuj się! - odpowiedziałam - Będziemy dobrymi przyjaciółmi.
 Byłam pewna, że po odłożeniu słuchawki odetchnął z ulgą. W jego mniemaniu, załatwił sprawę, jak na dżentelmena przystało .
Płakałam, gdy mama weszła do pokoju. Usiadła obok i pogładziła mnie po włosach.
- To nie była miłość córeczko - powiedziała smutno - Dobrze, że tak się stało.
Mama miała rację, a jednak odejście Janusza tak bardzo bolało. Próbowałam zapomnieć. Udzielałam się towarzysko, więcej pracowałam. Za namową mojej siostry, korzystałam z uroków życia. Na jednej z dyskotek, poznałam mężczyznę. Bawiliśmy się cały wieczór. Potem on zaproponował drinka. Zgodziłam się. Zaprosił mnie do siebie. Dużo wówczas wypiłam. Tej nocy kochaliśmy się. Alkohol szumiał mi w głowie, ale byłam pewna, że użyłam globulki antykoncepcyjnej. Tym większe było zaskoczenie, gdy w przewidywanym terminie, nie dostałam miesiączki. Lekarz, do którego poszłam z wizytą, potwierdził moje obawy.
- Jest pani w ciąży - rzekł - Gratuluję.
Nigdy w życiu chyba tak się nie czułam. Z jednej strony niewyobrażalna radość, z drugiej strach. ,,Co będzie dalej?" - myślałam gorączkowo - A jeśli zachoruję? Kto zatroszczy się o dziecko? Mama starzeje się. Jest zbyt słaba. Ledwie daje sobie radę z opieką nad Lucyną i Jankiem’’. Potem przyszło najgorsze. Przypomniały mi się słowa siostry: "Diabelskie nasienie, diabelskie nasienie...!" Wypełniły mój umysł. Nie potrafiłam się od nich opędzić. Opanowały mnie, zagłuszając wszystkie inne myśli: "Moje biedne dziecko" - pomyślałam - "Czy ono też będzie skazane na chorobę i strach, czy na niepewność, jak ja?" W ciągu najbliższych tygodni, byłam bliska obłędu. Nie wiedziałam co robić. Los, w okrutny sposób pomógł mi podjąć decyzję. Wracałam z pracy. Zeszłam po schodach i nagle... Nie potrafiłam zrobić ani kroku dalej. Czułam, że jeśli postawię nogę przed sobą, stanie się coś strasznego, złego, że runę w jakąś przepaść lub otchłań, że zniknę w kosmicznej przestrzeni. Byłam sparaliżowana strachem. Był nie do pokonania. Nie wiem, jak długo to trwało. Dla mnie całą wieczność, lecz gdy spojrzałam na zegarek, okazało się, że wskazówka nieznacznie drgnęła. Dotychczas znałam to tylko z opowiadań Lucyny, teraz po raz pierwszy, doświadczyłam na własnej skórze. ,, A więc zaczęło się - pomyślałam - Choroba upomniała się i o mnie’’ To były długie, nieprzespane noce. Siedziałam w fotelu wpatrzona w ciemność za oknem i krople deszczu spływające po szybach. Wiedziałam już, co należy zrobić, aby było to jak najlepsze dla dziecka. Musiałam sprawdzić tylko jeszcze jedną ewentualność. Musiałam być pewna! W pracy wzięłam urlop. Każdego ranka jechałam pod ten sam adres.. Chodziłam za nim, jak cień. Wiedziałam już, że ma żonę i dwójkę dzieci. Po jakimś czasie znałam go lepiej, niż on samego siebie. Nie był dobrym mężem, ani ojcem. Często siedząc po ciemku, na schodach, w przestronnym korytarzu, dobiegały mnie krzyki z drugiej strony drzwi. 
- Weź ucisz te bachory! Czy ja po pracy, nie mam prawa odpocząć we własnym domu?! Jak ty je wychowujesz?!
- Na weekend zabiorę je do mamy - tłumaczyła żona - Odpoczniesz.
Tak, też się działo. Wyjeżdżała z dziećmi co tydzień. On w tym czasie doskonale bawił się w dyskotekach, zapraszając różne panienki na drinka do swojego mieszkania. "Byłaś jedną z nich’’ - pomyślałam. Nabrałam pewności, że nie chcę na ojca dla mojego dziecka tego mężczyzny, choć biologicznie nim był. Teraz mogłam o wszystkim powiedzieć mamie. Potrzebowałam wsparcia w realizacji dalszych planów. Poszła ze mną do Ośrodka Adopcyjnego, choć początkowo, była temu bardzo przeciwna. Rozmowa z psychologiem trwała ponad dwie godziny, ale znalazłam tam wsparcie i zrozumienie.
- Jest pani dobrą matką, troszczącą się o przyszłość swojego dziecka - usłyszałam - To najrozsądniejsze wyjście z tej sytuacji.
- Ale czy znajdzie się ktoś - pytałam pełna obaw - Kto zaakceptuje moje dziecko, ze świadomością, że kiedyś może być bardzo chore?
- Jeśli się znajdzie, to będzie pani miała pewność, że taka rodzina bardzo pragnie dziecka i wychowa je, jak własne. Myślę nawet - dodała po chwili - że jest, ktoś taki.
Po tej rozmowie sprawy zaczęły przybierać szybszy obrót, niż przypuszczałam. Wkrótce dowiedziałam się, że pewna rodzina polskiego pochodzenia, mieszkająca na stałe w Szwecji, od dłuższego czasu stara się o adopcję dziecka z naszego kraju. W ankiecie zaznaczyli, że może być to dziecko chore lub upośledzone.
- Jestem już po rozmowie z nimi. To dla nich nadzieja. - powiedziała kierowniczka ośrodka - Tak się składa, że pierwszeństwo do adopcji mają rodziny mieszkające w Polsce. Ta sytuacja jest jednak wyjątkowa.
"Czy chore dziecko może być dla kogoś nadzieją?" - pomyślałam 
- Tym razem - kontynuowała kierowniczka - Postanowiliśmy odstąpić też od pewnych zasad. Chcę, aby oni poznali panią i zobaczyli pani siostrę i brata.
- Przeżyją szok - powiedziałam
- Są lekarzami - usłyszałam w odpowiedzi - Niejedno widzieli. Zależy mi jednak, aby spojrzeli na to z innej perspektywy, emocjonalnie.
- Chcecie im pokazać z jakimi problemami mogą się borykać, za kilka lat? - zapytałam
- Tak - rzekła - Chcę im to uzmysłowić, zanim podejmą ostateczną decyzję. Odpowiedzialność biorę na siebie. Czy pani wyraża zgodę?
Skinęłam potwierdzająco głową. Do spotkania doszło po upływie dwóch tygodni, późnym popołudniem. Z szaleńczo bijącym sercem otwierałam drzwi. Mama wcześniej upiekła ciasto, przygotowała też na tę okoliczność Lucynę i Janka. Tak naprawdę, nie wiedziałam, co im powiedziała. Niewiele ostatnio rozmawiałam, zwłaszcza z siostrą. Gdy patrzyłam na nią, przed oczami widziałam wciąż ten sam obraz; jej bladą twarz, dzikość w oczach i usta krzyczące:,, Diabelskie nasienie, diabelskie nasienie...” Te słowa mnie prześladowały. Nie potrafiłam o nich zapomnieć.
- Dzień dobry - z zamyślenia wyrwał mnie łagodny kobiecy głos.
- Dzień dobry - odpowiedziałam, wpuszczając gości do środka - Proszę tędy - wskazałam drogę do pokoju.
Kobieta miała około trzydziestu lat, długie blond włosy i niebieskie oczy. Mężczyzna wyglądał na nieco starszego od niej. Był postawny i dobrze zbudowany. Gdy usiedli, mama podała kawę. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy, przyglądając się sobie ukradkiem. Pierwsza odezwała się kobieta.
- Oboje z mężem jesteśmy lekarzami. Wiemy wszystko o tej chorobie. Prowadzimy prywatną praktykę lekarską. Jeśli się pani nie rozmyśli - głos jej zadrżał - Zapewnimy dziecku najlepsze warunki. I miłość - dodała - To ja nie mogę mieć dzieci - spuściła wzrok - Ciężko chorowałam. Mam usuniętą macicę...
Po tym szczerym wyznaniu, pierwsze lody zostały przełamane. Rozmowa potoczyła się gładko. Miałam wrażenie, jakbym znała ich całe życie. Gdy wychodzili, chwyciła moje dłonie.
- Jeśli się zgodzisz - rzekła - Nie zawiodę cię. Zadbam też, aby nasze dziecko - wyartykułowała te słowa - dowiedziało się, jaką miało wspaniałą matkę i ile z miłości do niego zrobiła. Chciałabym też, jeśli nie masz nic przeciw temu, abyś spisała wszystkie swoje odczucia i to co dotyczy waszej rodziny, aby nasze dziecko, znało swoje korzenie - puściła moją dłoń, żeby wytrzeć mokrą od łez twarz.
- Czy to ważne, skoro będziecie dobrymi rodzicami? - zapytałam
- Bardzo ważne - odparł mężczyzna - bo to ty dajesz nam spełnione marzenia.
Po ich wyjściu długo nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca. "Boże" - myślałam - "Dlaczego nie uchroniłeś mnie przed chorobą, abym sama mogła zaopiekować się swoim dzieckiem?!’’ Niestety choroba zaczynała powoli postępować. Resztę ciąży spędziłam na zwolnieniu lekarskim. Czas ten wykorzystałam na wykonanie kroniki rodzinnej. Wyszukiwałam różne fotografie, wklejałam, segregując je datami i dokładnie opisywałam. Gdy kronika była już gotowa, zaniosłam do Ośrodka Adopcyjnego i poprosiłam o przekazanie przyszłym rodzicom mojego dziecka.
- Na pewno to zrobię - powiedziała kierowniczka wertując stronice - To bardzo piękny i wzruszający gest.
Gdy skierowałam się w stronę drzwi, znienacka zapytała:
- Czy kontaktowali się jeszcze z panią?
- Tak – odparłam - Choć nie osobiście. Przysyłają wciąż paczki, a w nich soki owocowe, witaminy, również lekarstwa dla Lucyny i Janka. Odwzajemniłam im się tym samym wysyłając zdjęcie dziecka, zrobione w czasie badań USG.
- Nie lubię o tym mówić - spojrzała na mnie smutno - Ale pozostają jeszcze formalności...
- O wszystkim pamiętam. Muszę jak najszybciej zrzec się praw rodzicielskich, a potem po upływie roku to jeszcze raz potwierdzić - wydeklamowałam jak przy odpowiedzi - Proszę się nie martwić. Zrobię wszystko, aby dziecko jak najszybciej znalazło się pod ich opieką.
- Czy będzie pani rodzić w sposób naturalny? - zapytała z troską w głosie.
- Nie - odpowiedziałam wyczuwając jej intencje - Ze względu na pogarszający się mój stan zdrowia, będę mieć ,,cesarkę’’ Nie zobaczę więc dziecka. Poproszę, aby mi go później nie przynoszono. O to chodziło, prawda? - zapytałam szukając w jej oczach potwierdzenia
- Bałam się - wyznała - że położą pani dziecko na brzuchu lub przystawią do piersi. Nawiązuje się wtedy szczególna więź...Nie wiem po prostu, jak by pani zniosła później to rozstanie. To chyba zbyt boli...
- Myślałam o tym - przyznałam - Nie zobaczę dziecka po porodzie. Rozmawiałam już o tym z moim lekarzem.
- Niech pani już idzie - kierowniczka uśmiechnęła się smutno - Ta rozmowa też nie jest dla pani łatwa.
 Wyszłam, unosząc rękę na pożegnanie.
To były najgorsze dwa tygodnie mojego życia. Wprawdzie mój lekarz zadbał o to, abym leżała w jednoosobowej sali, a personel otoczył mnie dyskretną opieką, to jednak smutek przepleciony z żalem, był nie do zniesienia. Czułam się taka pusta, jakby uszło ze mnie życie... Zresztą, w jakiś sposób uszło. Przez dziewięć miesięcy nosiłam je pod sercem i nagle zostałam zupełnie sama, a przecież powinnam je pielęgnować, troszczyć się o nie i czuć, że oto moje życie już na zawsze połączone zostanie z życiem małego człowieczka niewidzialną, ale jakże mocną nicią bezwarunkowej miłości. W moim przypadku los, brutalnie tę nić przeciął. Życie, w każdym tego słowa znaczeniu, nie miało dla mnie sensu. "Moja przyszłość" - myślałam - "To bezużyteczność. Będę, jak pasożyt, zależna od drugiego człowieka, od mojej matki. Stanę się dla niej kulą u nogi, kolejnym ciężarem, pod którym być może i ona się ugnie.’’ Nie płakałam, nie miałam już łez. Ukradkiem, wychodząc, niby to do toalety, obserwowałam macierzyństwo. Kobiety karmiły swoje dzieci piersią i mimo, że często były wycieńczone bólem i porodem, na widok kwilących niemowląt odzyskiwały siły. Te małe kruszynki o bystrych oczach, pomarszczonej skórze i maleńkich dłoniach, bezradnie przebierające paluszkami, sprawiały, że w oczach matek widziałam szczęście. W moim umyśle, wypełnionym tak samo goryczą, jak i miłością, starczyło również miejsca na zazdrość i poczucie krzywdy. "Dlaczego ja nie mogę cieszyć się tak, jak one? Dlaczego?" - setki razy zadawałam sobie to pytanie. Toczyłam wewnętrzną walkę ze sobą. Jedna moja strona krzyczała:,, Oddajcie mi moje dziecko! Kocham je bezgranicznie! Tylko ja potrafię je tak kochać! Ono mnie potrzebuje! Będę walczyć z chorobą! Pokonam ją! Dla mojej kruszyny! Zrobię wszystko, aby tylko móc tulić maleńkie, ciepłe ciałko, nakarmić własnym mlekiem i chronić przez całe życie!” Ta bardziej świadoma część mojego ja, natychmiast ripostowała: "Nie jesteś w stanie zająć się dzieckiem. Popatrz na siostrę! Czy ona mogła by zająć się dzieckiem?! Jest przykuta do łóżka! Ty też będziesz! Cierpisz na postępującą, nieuleczalną chorobę! Nie masz żadnych szans!"

                                                           ***

Powrót do domu niewiele zmienił. Wprawdzie patrząc na Lucynę i Janka, miałam świadomość słuszności decyzji, którą podjęłam, jednak świeże rany krwawiły i byłam pewna, że tak już zostanie.
- Chcesz o tym porozmawiać? - zapytała mama uchylając drzwi do mojego pokoju
- Nie - odpowiedziałam krótko
- Córeczko, czas potrafi zdziałać cuda - powiedziała - Przekonasz się.
Kiedyś też tak uważałam, lecz w chwili, gdy wypowiadała te słowa, były one dla mnie tak samo irracjonalne, jak wyprawa człowieka na Wenus.
- Był telefon ze Szwecji - powiedziała nieoczekiwanie - Ta kobieta płakała - zawiesiła głos - Ze szczęścia. Będzie bardzo dobrą ma... Będzie dobrze opiekować się dzieckiem - poprawiła się mama
- Czy to chłopiec, czy dziewczynka? - zapytałam zaskakując samą siebie tym pytaniem
- Nie wiem - odparła - Odpocznij - dodała szybko zamykając za sobą drzwi.
Zdążyłam spojrzeć na jej twarz. Wiedziała!

                                                              ***

To była jedna z łatwiejszych decyzji. Pragnęłam tego z całych sił! Czy się bałam? Trudno w to uwierzyć, ale nie. To miał być krok do wiecznej wolności. Zdecydowanie wchodziłam po schodach. Obawiałam się tylko, czy nagły atak choroby, nie pokrzyżuje moich planów. Jeszcze tylko wąska drabinka i metalowy właz, który trzeba było pchnąć do góry. Rozejrzałam się uważnie. Stąd wszystko wyglądało inaczej. Mimo, że gdzieś w dole panował wielkomiejski ruch, ja czułam nieograniczoną przestrzeń. I niebo było tak blisko, jakby na wyciągnięcie dłoni, jakby czekało na mnie. Wiatr smagał moją twarz. Miałam wrażenie, że zaprasza mnie do tańca, tańca śmierci. Nie dobiegał tu gwar ani hałas. W zamian grała słyszalna tylko dla mnie żałobna muzyka. W dole wszystko było takie małe, anonimowe i nic nie znaczące. Całkowicie poddałam się magicznej chwili. Stanęłam na krawędzi, zamknęłam oczy i...
- Marta! - głos matki brutalnie przerwał ceremonię mojego wyzwolenia - Marta! Błagam cię, nie rób tego! - głos grzązł jej w gardle.
Powoli odwróciłam twarz w jej stronę. Była blada ze strachu. Stała tak wpatrzona we mnie, wyciągając ręce.
- Odejdź mamo - powiedziałam - Chcę to zrobić, póki choroba jest na tyle łaskawa, że pozwala mi dostać się tutaj. Nie jestem już nikomu potrzebna. Nikogo nie mam...
- Masz mnie! - krzyknęła - Masz rodzinę!
- Jeśli nie zrobię tego teraz, to i tak tu wrócę. Wiesz o tym, prawda? - badawczo przyglądałam się jej twarzy - Więc dlaczego próbujesz mnie powstrzymać?
- Kocham cię - powiedziała i rozpłakała się - Nie po to dałam ci życie, abyś tak łatwo z niego rezygnowała - Trzęsła się cała z zimna i przerażenia. Wyglądała, jak zagubione, przestraszone i bezradne dziecko z twarzą starej kobiety. Niespodziewanie role odwróciły się. Poczułam, że nie mogę zostawić jej teraz samej. Nie, nie zrezygnowałam ze swoich schodów do nieba ; wciąż pragnęłam umrzeć, ale teraz ona potrzebowała mojej opieki. Wolnym krokiem zbliżyłam się do niej.
- Chodź - powiedziałam chwytając ją lekko za rękę
- Dokąd? - zapytała zdziwiona
- Do domu, mamo - odparłam - Do domu.




1 komentarz:

  1. piękne opowiadanie. delikatnie napisane, ale jak wymownie. autorka doskonale gra na emocjach czytelnika.

    OdpowiedzUsuń

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!