15 grudnia 2011

Aneta Rzepka - Deszczowa panienka


                                           Nie dokazuj, miła nie dokazuj 
                                                       przecież nie jest z ciebie znowu taki cud
                                                       nie od razu , miła nie od razu
                                                       nie od razu stopisz serca mego lód.*

Od zawsze lubiłam, kiedy padało. Nazywano mnie nawet Deszczową Panienką, bo ożywałam podczas ulewy, a w piękne, słoneczne dni chodziłam smutna, bladłam, kuliłam się, zupełnie jakby brakowało mi powietrza. Moja największą pasją było oglądanie świata, zalewanego strugami wody, słuchanie muzyki kropel, spadających na dachy, chodniki i liście, chłonięcie unoszącego się w powietrzu zapachu świeżości.
Już jako mała dziewczynka siadywałam na ławce, pod szerokim daszkiem babcinej sieni, z upodobaniem oddając się ulubionej pasji – obserwowaniu deszczu. Igrałam z nim, przesyłając zalotne uśmiechy. Moczył wszystko, poza mną, skuloną w bezpiecznej kryjówce, nierzadko okrytą ciepłym kocem. Nieraz jakaś zabłąkana kropla spadła na moją twarz albo zmoczyła nogi, ale wtedy odsuwałam się w kącik i z uśmiechem satysfakcji patrzyłam na szalejący tuż obok deszcz. Zawsze wychodziłam z tych potyczek zwycięsko. No, prawie zawsze, dla sprawiedliwości. Kilka razy mokry kumpel spotkał mnie w drodze ze szkoły, na boisku albo przed sklepem spożywczym. Nie miałam zwyczaju nosić parasola ani kurtki z kapturem, więc tryumfował, uśmiechając się zawadiacko. To nic. Chwile zjednoczenia i namacalnej bliskości były nam potrzebne. Podstępne zagrywki w postaci niespodziewanych ulew nauczyły mnie, iż mam do czynienia z przeciwnikiem, którego potęgi nie należy lekceważyć.


                               Było kiedyś w pewnym mieście wielkie poruszenie
                                           wystawiano niesłychanie piękne przedstawienie
                                           wszyscy dobrze się bawili, chociaż był wyjątek.*

Wprost uwielbiałam jesień i wczesną wiosnę. W chłodne, deszczowe popołudnia, które zaczynały się wraz ze świtem, a kończyły przed zmrokiem, siadywałam przy oknie i opierałam łokcie o parapet. Grzejnik emanował przyjemnym ciepłem, a na dworze szalała ulewa, często idąca w parze z silnym wiatrem. Krople deszczu rozbijały się o szybę i płynęły w dół, znacząc mokry ślad wędrówki, inne spadały na parapet, grając najwspanialsze serenady, jakie było mi dane słyszeć, jeszcze inne moczyły chodnik przed domem, układając kałużowe obrazy, wodne animacje, tworząc najpiękniejsze układy taneczne. A ja, bezpieczna, w swoim ciepłym, suchym kątku, oglądałam cudowne widowisko. Niekiedy uchylałam nieznacznie okno, żeby poczuć wilgoć w nozdrzach. Do moich uszu docierało wtedy gniewne wycie deszczu, który nie mógł mnie dosięgnąć, chociaż bardzo się starał. Unosząc kąciki ust, przesyłałam mu przez szybę całusa, na pocieszenie.
Jak na Deszczową Panienkę przystało, nie lubiłam kolorowych błyskotek, koralików, wazoników i pudełeczek. Srebrny łańcuszek z wisiorkiem, noszącym barwę wodnej kropelki oraz kryształowe ozdoby na półkach musiały wystarczyć. Ubrania też nosiłam szare, białe, ewentualnie bladoniebieskie, żeby tylko przypodobać się mokremu panu, bez którego życie traciło sens.

                                 Była także inna chwila, której nie zapomnę
                                            Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne.*

Pewnego dnia, gdy siedząc w ogrodowym namiocie, obserwowałam szare niebo, z którego niespiesznie spadały kropelki deszczu, ujrzałam coś, na co nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi. Chmury odeszły nieco w bok, odsłaniając zamglony błękit. Wyglądało to tak, jakby nagle zetknęły się dwa światy. Na ich granicy zakwitła wielobarwna tęcza. Otworzyłam usta w niemym zachwycie. Powietrze jeszcze pachniało deszczem, woda jeszcze wygrywała swoją symfonię, ale szarość już została rozjaśniona odrobinką ciepła i koloru.
Od tej pory czekałam na deszcz już nie tylko po to, żeby się nim nasycić. Chciałam czegoś więcej, pragnęłam, żeby pokazał mi tęczę, wyczarował niezwykły klimat piękna i tajemnicy.
Wodny kumpel niemal zapłonął z zazdrości. Postanowił mnie ukarać. Odwołał najbliższe odwiedziny, kolejne też i następne... Nie widzieliśmy się ponad miesiąc, chociaż go przepraszałam, błagając choćby o najmniejszą mżawkę. Przyszedł, kiedy byłam już na skraju rozpaczy. Najwyraźniej wiedział, że dłuższej rozłąki nie przeżyję, a może sam się troszkę stęsknił? Wilgotny wiatr zapowiedział, że niebawem będę miała gościa. Wróciłam do domu i przysiadłam na ławce. Patrząc niecierpliwie w zasnute chmurami niebo, czekałam na pierwsze krople. Chciałam, żeby zwilżyły spieczone usta, zatańczyły na policzkach, kazały przymknąć oczy...
Deszcz uderzył mocno, jakby biczem. Uciekłam pod kuchenny daszek, ale i tam mnie znalazł. Szalał, niczym rozwścieczona bestia, ciskał piorunami, chłostał gołe łydki, wdzierając się pod ubranie. Zdecydowanie za dużo sobie pozwolił. Musiałam wejść do domu.
Uchyliłam okno, aby wysłuchać najcudowniejszych kantat i symfonii. Pan wody postarał się jak nigdy wcześniej. Pragnął zapewne na nowo uwieść mnie swym wdziękiem, zachwycić pięknem muzyki, ponownie w sobie rozkochać. Może to dziwne, ale ja... pozostałam obojętna, czekałam na tęczę.

                                        Nie dokazuj, miły nie dokazuj 
                                                    przecież nie jest z ciebie znowu taki cud
                                                    nie od razu, miły nie od razu
                                                    stopisz serca mego lód.*

Deszcz potrafił bezbłędnie odczytywać moje nastroje. W końcu znaliśmy się jak łyse konie i wiele razem przeszliśmy. Obojętność wobec swoich poczynań również zauważył. Wpadł w straszny gniew. Nie wiedząc już, jak ze mną postępować, zmarszczył czoło i sypnął drobnymi kuleczkami gradu. Posiadał niezwykłą wprost siłę. Zniszczył kwiaty w ogrodzie, pozrzucał owoce z drzew, podziurawił trawnik.
Rozpaczliwe poczynania wodnego pana nie osiągnęły jednak zamierzonego rezultatu. Nie był już kumplem, przyjacielem, wspaniałym muzykiem, tylko żywiołem, którego się bałam.
Następnego dnia wyposażyłam szafę w ortalionową kurtkę z kapturem i dużą, czerwoną parasolkę.
A deszcz? Przychodzi czasem w odwiedziny, takie jego zadanie.




*Cytaty pochodzą z piosenki Marka Grechuty "Nie dokazuj"

1 komentarz:

  1. Bo ja lubię tańczyć z deszczem, tańczyć z deszczem... świetne opowiadanie

    OdpowiedzUsuń

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!