24 kwietnia 2012

Bibliofil bez mapy – rozmowa z Michałem Stonawskim

Monika Olasek: Piszesz o sobie „Bibliofil. Za dobrą książkę odda wiele, jeszcze więcej za możliwość przeczytania jej w ciszy, z wielkim kubkiem gorącej herbaty Earl Grey stojącym w zasięgu ręki.” Jaka książka jest dla Ciebie dobra?
Michał Stonawski: Czytam już od bardzo, bardzo dawna. Dosyć oczywiste więc będzie, że po przebrnięciu przez taką ilość literek nie jestem już tak „świeży”, jak na początku. Wymagam czegoś więcej, niż tylko zgrabnie opisanej historii. To musi mieć w sobie iskrę. Muszę widzieć, że autor - oprócz dobrego warsztatu, wyćwiczonego i własnego stylu - ma do zaoferowania jakąś ideę, pomysł. A i to jeszcze nie wystarczy. Dobra książka powinna coś przekazywać, przemyślenia, spostrzeżenia autora. Nie na darmo pisarz ma dar postrzegania rzeczy, których na pierwszy rzut oka nie widać. Można powiedzieć, że czyta pomiędzy wierszami rzeczywistości. Dobrym przykładem autora, który ma do zaoferowania dobre powieści, jest oczywiście Stephen King - prócz pasjonującej fabuły, opisuje ludzi. Dzieli się niejako (bardzo trafnymi) spostrzeżeniami na temat ludzkiej natury i wzajemnych relacji. To wszystko - i pewnie jeszcze więcej - składa się na dobrą książkę. Taką, którą ja, jako czytelnik, otwieram i czytam przez całą noc, zaspokajając ciągle podsycany przez danego autora głód historii. Dobra książka zmusza mnie do refleksji, wywołuje emocje i co jakiś czas muszę krzyknąć „Cholera, to faktycznie tak jest!”.
MO: Jaka książka ostatnio wywołała w Tobie taką reakcję?
Michał: Bardzo pozytywnie kojarzę dwie - jedna to Dziewczyna z sąsiedztwa Jacka Ketchuma. Przy lekturze tej pozycji dosłownie biłem pięścią w łóżko z emocji. Czasem podnosiłem się, nie mogąc dalej, by po paru sekundach rzucić się znowu w wir czytania. Ketchum napisał coś, co przebija wiele z książek, jakie czytałem. Dziewczyna z sąsiedztwa jest dla mnie jedną z najlepszych książek w tej dekadzie, przynajmniej jeśli chodzi o horror.
Drugą taką pozycją jest Ślepowidzenie Petera Wattsa. Watts sprawił, że znów uwierzyłem w Science-fiction XXI wieku. Musisz wiedzieć, że wychowałem się na klasykach gatunku z XX wieku. Nowoczesne opowiadania i powieści Sf nie trafiały do mnie zupełnie. Wtedy pojawił się Watts. Jego książka jest aż napęczniała od przemyśleń, idei i możliwości. Chyba pierwsza, której dokładnie nie udało mi się całej przemyśleć, co sprawia, że będę musiał do niej wrócić. I zrobię to z przyjemnością.

MO: A co czytasz obecnie? Bo jako bibliofil pewnie stale masz jakąś książkę rozpoczętą.
Michał: W tej chwili czytam równocześnie Odrodzenie Ziemi Carda (właśnie zacząłem) i Punkt wyjścia Dawida Kaina (już kończę). Obie pozycję pewnie zrecenzuję. Za jakiś tydzień planuję odświeżyć sobie Trylogię Marsjańską Robinsona. Te trzy książki to absolutne mistrzostwo, jeśli chodzi o Science-fiction.

MO: Jesteś dziennikarzem, fantastą, recenzentem książek, felietonistą i autorem opowiadań. Sporo zajęć jak na studenta filozofii. Zostaje Ci czas na cokolwiek innego, jak np. posiłki czy sen?
Michał: Oczywiście. Wymaga to co prawda pewnych zmian w kalendarzu dobowym, ale da się. Przede wszystkim należę do ludzi, których określa się mianem „Sów” - najlepiej myśli, pracuje i żyje mi sie w nocy, kiedy inni śpią. Jeśli tylko mogę, śpię w dzień. Nie mogę sie pochwalić wyjątkowo dobrze zaplanowaną organizacją czasu. Czasem mam okresy, kiedy robię tylko niezbędne minimum, czasem wykazuję hiperaktywność, nie śpiąc parę dni z rzędu. Pisanie jest pasją i jak każdy pasjonata, muszę wydzierać na nią czas kosztem wielu innych rzeczy. Moja rodzina nie jest tym zbytnio zachwycona (śmiech).

MO: A studia w której dziedzinie się mieszczą? Są pasją, której poświęcasz czas, czy tym, czemu trzeba odbierać czas, żeby wystarczyło go na pasję? Filozofia to wybór celowy czy przypadkowy?
Michał: Gdybyś spytała mnie pół roku temu, powiedziałbym, że Filozofia to jedna z moich pasji... i dalej tak jest. Ale studia filozoficzne okazały się w pewnym sensie ślepą uliczką. Nie jestem człowiekiem, który brnie ślepo, byleby skończyć. Mam czas. Dlatego ostatnio zrobiłem sobie przerwę. Na spokojnie przewertowałem wszystkie oferty studiów, zrobiłem wywiad i teraz już wiem, jaki kierunek będzie dla mnie i mojego przyszłego życia lepszy.

MO: Zdradzisz nowy kierunek? Zmiana będzie drastyczna (np. genetyka molekularna), czy pozostaniesz w nurcie humanistycznym?
Michał: Bardzo poważnie myślę nad Pedagogiką Resocjalizacyjną. Co z tego wyjdzie - zobaczymy. Bardzo bym chciał dostać się na jakiś drastycznie inny kierunek, jak Astronomia, czy Fizyka, ale jak większość humanistów - bardzo obyty jestem z teorią. Brakuje mi jednak talentu matematycznego (śmiech).

MO: No tak, zamiłowanie astronomiczne widać w opowiadaniu Epilog z Gryzipiórka. Myślisz, że tak skończą się dzieje ludzkości?
Michał: Chciałbym (śmiech). Fabuła w Epilogu nadaje sens istnieniu ludzkości, a także jakichkolwiek innych ras we wszechświecie, cały ten kosmiczny wyścig prowadzi do nagrody nie byle jakiej, bo ostatecznej. Istnieje szansa, że będziemy istnieć długo. Ale to zależy od jak najszybszej kolonizacji innych planet. To zwiększa szansę na przetrwanie.

MO: Pozostając przy temacie przetrwania, przejdźmy do Twojej kolejnej pasji: zwolennik podróży bez planu i mapy. Pochwal się, co już zwiedziłeś tym sposobem?
Michał: Za mało. Ciągle za mało. W zasadzie ten tryb relaksu praktykuję dopiero od niedawna, bo od jakiegoś roku, może półtora. Zwykle odbywa się to na zasadzie impulsu. Przychodzi czas, kiedy coś mówi mi „Stary, czas w drogę”. Historia Supertrampa, Chrisa McCandlessa dowodzi, że szczęście jest pełne tylko wtedy, kiedy mamy się z kim nim dzielić. Ja mam tego życiowego farta, że moi dwaj przyjaciele także uwielbiają tego typu wędrówki. Gdy więc przychodzi „ten” czas, wychodzimy, zwykle wybierając cel na zasadzie „w lewo, w prawo, lub prosto” - i nic więcej nas już nie obchodzi. Wcześniejszą wersją takich podróży był wymyślony przeze mnie „Dzień łazika”, kiedy robiliśmy sobie całodzienne wyprawy po mieście, gdzie nas tylko los zaprowadzi. Tylko przechodnie dziwnie się czasem patrzyli, kiedy na skrzyżowaniach kucało trzech facetów, rzucając po chodniku kostką kierunkową (śmiech). Pierwsza podróż bez planu i mapy miała miejsce jakoś tak rok temu, w maju. Przez pięć dni szliśmy na piechotę od progu mojej kamienicy w Krakowie, do Olkusza. Pewnie ten dystans dałoby się przebyć szybciej, gdyby nie fakt, że jeden z moich przyjaciół wziął ze sobą bardzo nieaktualną mapę z '97. Stąd właśnie „podróż bez mapy” (śmiech). Pierwsza podróż była „w lewo”. Potem, po wakacjach zamknęliśmy sezon dwudniową, spontaniczną wyprawą „prosto”, gdzie zawędrowaliśmy w okolice Tomaszowic i z powrotem. Tegoroczny weekend majowy zapowiada się długi, otworzymy więc sezon przełajowym marszem „w prawo”, przez środek miasta i jeszcze dalej, ale jest to tylko wstęp do prawdziwej dziczy, czyli dwóch tygodni w Bieszczadach, w lipcu. To mój sposób na prawdziwy relaks, odcięcie się od świata i wyciszenie. I na przygodę, oczywiście. Zawsze coś się dzieje.

MO: Wszystko praktycznie na piechotę, czyli raczej najbliższe okolice. Zamierzacie też wypuszczać się dalej (np. na północ - wybrzeże, Mazury)?
Michał: Kiedyś na pewno. Wszystko zależy od przygotowania, w całym tym wędrowaniu trzeba uważać, bo jeśli człowiek porwie się z motyką na słońce, może skończyć jak przytoczony przeze mnie Supertramp. Plany są wielkie, Rosja, góry Ałtaj... póki co najdalszą wędrówką będzie dwutygodniowa, głęboko w Bieszczadach.

MO: Dwutygodniowa wędrówka w Bieszczadach będzie czasem odpoczynku od cywilizacji? Czy zabieracie ze sobą iPhony, laptopy, czytniki... i wszelki inny niezbędny sprzęt elektroniczny do komunikacji ze światem?
Michał: Brrr... nigdy! Zacznijmy od tego, że byłby to dodatkowy balast... w dodatku niepotrzebny, bo wszelkie baterie szybko by się wyczerpały. Osobiście planuję sobie kupić jakąś starą, używaną komórkę. Nowej byłoby mi żal, wystarczy, że wpadnę powiedzmy do jakiejś większej kałuży czy innego jeziora. Kontakt ze światem to jedna z metod zapewnienia sobie bezpieczeństwa, w razie gdybyśmy mieli problemy z jakimiś zabłąkanymi misiami (choć według ewentualnych misiów, to my pewnie będziemy zabłąkani). Nie sądzę jednak, bym przez ten czas często sięgał po jakąkolwiek elektronikę.

MO: A jakieś książki się zmieszczą w plecaku - niby też balast, ale...?
Michał: Ale bardziej użyteczny. Może to być na przykład książka o faunie i florze tego regionu polski, takie informacje zawsze się przydadzą. Nie sądzę natomiast, bym miał czas na beletrystykę. Po całym dniu spędzonym w drodze, wieczorem będzie czas tylko na rozłożenie obozowiska, rozmowy przy ognisku i mocny, zdrowy sen.

MO: Zostawmy podróże, przejdźmy do pisania. Debiutowałeś opowiadaniem Wyrok po zajęciu II miejsca w ogólnopolskim konkursie Horyzonty Wyobraźni w 2010 r. Czy Twoim zdaniem konkursy literackie pozwalają odkryć talenty, są przepustką do literackiej kariery?
Michał: Zależy jakie. Największe na to szanse mają takie, w których młodzi autorzy mają szansę zadebiutować. Ale tak naprawdę - na papierze, nie na portalu, czy forum. To daje takiego „literackiego kopa”, który sprawia, że zaraz po debiucie można publikować następne opowiadania. Poza tym każda publikacja jest dowodem na to, że nasza praca ma sens, że można gdzieś tym dojść. To daje nadzieję, a nadzieja to wielka siła. Jest wiele dróg do otwarcia literackiej kariery, dobre konkursy literackie są jedną z nich.

MO: W Twoim przypadku to pomogło?
Michał: Nawet nie wiesz, jak bardzo. Przed Horyzontami, moja samoocena w sensie pisarskim była niemal równa zeru. Pisałem, to prawda. Głównie dlatego, że było parę osób - w tym pisarzy - którym się to podobało. Dla mnie moje teksty były ciągle niedopracowane i niepoprawne. W czasie, kiedy brałem udział w HW nałożyły się dwie rzeczy - bardzo mocne wsparcie jednego z poznanych pisarzy, który po prostu powiedział „Michał, to jest dobre. Pisz, do jasnej...” i, rzecz jasna, zajęcie tego drugiego miejsca. To było coś, jeden z najlepszych dni w moim życiu. Kiedy wróciłem do Krakowa, w przeciągu bodajże miesiąca napisałem około dwudziestu opowiadań, z czego przynajmniej piętnaście nadawało się do wydania. Dalej mam bardzo krytyczny stosunek do tego, co napiszę, ale publikacje dały mi pewność, że potrafię. A to bardzo dużo.

MO: Rozumiem, że zamierzasz wykorzystywać stale ten rozpęd. Nadal piszesz w takim tempie czy nieco zwolniłeś?
Michał: Tempo nigdy nie jest stałe, w przeciwnym razie mogłaby pojawić sie rutyna. Zdarzają się też wzloty i upadki, blokady twórcze, albo też okresy wzmożonej aktywności.
Zaś rozpęd zależy w tej chwili już od innych sukcesów. Z pisaniem jest trochę jak z ogniskiem - trzeba ciągle je karmić, by płonęło.

MO: Miejscem akcji Twoich opowiadań jest często (jeśli nie zawsze) Kraków. Jesteś fanem swojego miasta? Co w nim jest wyjątkowego?
Michał: Przede wszystkim to moje miasto - znam je i o wiele lepiej mi w nim umieszczać akcję moich opowiadań. Poza tym kocham to miasto. Oczywiście, ma swoje niedoskonałości, ale nie wyobrażam sobie mieszkać na stałe gdzieś indziej. No i... wiesz, Kraków jest takim miejscem, w którym czuć historię, a przy tym nie jest to miasto stare i zgrzybiałe, a ciągle młode duchem, doświadczone, wołające o jeszcze. Kraków jest też miastem artystów. Nie mówię tylko o pisarzach, których jest tu od groma. Malarze, muzycy... kultura aż kipi. Zawsze coś się dzieje, gdzieś jest jakiś wieczór autorski, wernisaż, przedstawienie. Wystarczy wyjść w słoneczny dzień na rynek, by zaatakowała Cię kultura. Dodatkowo przedwojenne kamienice, stare budynki (niektóre opuszczone), setki legend miejskich, stare piwnice, kościoły, nieodkryte, zarośnięte rejony miasta... aż wreszcie ludzie. Kraków jest takim miastem, gdzie normalnym jest, jeśli spotkasz na ulicy Araba, Anglika, Nigeryjczyka... to wymusza pewną otwartość. Jako miasto uniwersyteckie ma też Kraków dodatkowy atut - młodość. Uwierz mi, to czuć. Każdego wieczora miasto aż tętni. Dla mnie Kraków to jedna wielka inspiracja. Nie wyobrażam sobie innego miejsca, gdzie mógłbym wyjść na spacer i wrócić z jakimiś dziesięcioma pomysłami na opowiadania i dwudziestoma zaobserwowanymi bohaterami.

MO: Co prawda jestem z zupełnie innej części Polski, ale rozumiem, co masz na myśli. Kraków faktycznie jest magiczny. I na pewno są w nim miejsca, których przyjezdny nigdy nie znajdzie. Zdradzisz jakieś swoje ukochane miejsce, ukryte przed turystami (narażając je tym samym na prawdziwą inwazję odwiedzających)?
Michał: Akurat moje ukochane miejsce w Krakowie jest szeroko otwarte dla turystów. To Massolit Books&Cafe, urocza i bardzo klimatyczna literacko knajpka na ulicy Felicjanek. To tam przez długie lata, co każdy czwartek siadałem z Earl Grey'em i szlifowałem warsztat. W Krakowie uwielbiam też wszystkie opuszczone budynki. Niedaleko Błoń Krakowskich znajduje się zarośnięty austriacki fort, znowuż jest też na obrzeżach miasta nawiedzony dom... aczkolwiek tam nie polecam się wybierać. Serio.

MO: Nawiedzony dom pod Krakowem. Opowiesz o nim coś więcej?
Michał: Och, jest wiele nawiedzonych domów w Krakowie. Ten jest szczególny... zwłaszcza, że nie chodzi tu w zasadzie o dom. Przesłanki o nieczystych siłach nękających to miejsce sięgają ponoć szesnastego wieku. W tym czasie okolice ulicy Kosocickiej, gdzie znajduje się budynek, były we władaniu jakiegoś szlachcica. Ziemia nie chciała dawać plonów, a chłopi mówili o demonach. Gdzieś przeczytałem, że sam szlachcic długo tam nie zagościł. Sprzedał dwór i zniknął. Mówi się jeszcze o karczmie, w której brat zabił brata z powodu sporu o rzekomy skarb. I o tym, że w czasie którejś epidemii cholery, na tych terenach powstał masowy cmentarz. W końcu znalazłem też informacje, jakoby już w tym właśnie domu dwaj bracia (znowu) pokłócili się o kobietę. W wyniku kłótni brat zabił brata, a także i samą wybrankę serca. Bliższe teraźniejszości historie mówią o licznych lokatorach wykupujących to miejsce i znikających w dziwnych okolicznościach, czy też po paru nocach rezygnujący z zakupu. Ostatni właściciel podobno nie ma zamiaru nikomu posesji sprzedawać, ani wykorzystywać jej w żaden sposób. Dom popada w ruinę. Która z tych historii, a właściwie ile z nich jest prawdziwe - nie wiem. Dzisiaj dom służy tak łowcom wrażeń paranormalnych, jak i pijakom oraz jurnym nastolatkom. Osobiście byłem tam tuż przed Halloween, jeszcze zanim poznałem historię tego miejsca. O moich osobistych doświadczeniach wypowiedzieć się nie zamierzam, ale zwiedzać nie polecam nikomu.

MO: Wobec tego będę na pewno omijać szerokim łukiem. A propos Krakowa zapytam jeszcze czy rodowity Krakowianin lubi Smoka Wawelskiego :) Dla turystów to niezła atrakcja, ale co z kimś, kto ma smoka na co dzień?
Michał: Tego metalowego, znaczy? (śmiech) Osobiście mam neutralny do niego stosunek. Jeśli zaś chodzi o legendę, jest to jedna z moich ulubionych historii. Nie ekscytuję się tym jednak aż tak. To po prostu element rzeczywistości, w której żyję.

MO: Generalnie miałam na myśli wszechobecność smoka w Krakowie - przynajmniej w miejscach obleganych przez turystów. Metalowy smok stoi koło Wawelu, ale cały Rynek, sam wiesz - kubek ze smokiem, koszulka ze smokiem, smok drewniany, pluszowy... Wszędzie smoki (śmiech). Drażnią czy śmieszą?
Michał: Wiesz, osobiście nie mam nic przeciwko tym wszystkim bibelotom. Nie rozumiem co prawda, jak coś takiego można kupować, ale jest to element tego turystycznego klimatu Krakowa. Bardziej mnie śmieszą, niż drażnią. Ale to jest ten rodzaj śmiechu, który się, parafrazując, z przywar, nie osób natrząsa (śmiech).

MO: W antologii O choinka, czyli jak przetrwać Święta znajduje się Twoje opowiadanie Najcenniejszy prezent. Przyznam, że po jego lekturze już nigdy nie spojrzę tak samo na barszcz z uszkami. Zdarzyło Ci się grać rolę Mikołaja w czasie Świąt?
Michał: Ten barszcz mi się chyba naraził. Nigdy nie lubiłem grzybów... jeść. Zbieranie, to inna sprawa. Barszcz z uszkami był dla mnie, jako dziecka, torturą. No to ma teraz za swoje. Nigdy nie byłem Mikołajem. Może kiedyś mi się uda, ale nie ubiorę na siebie czerwonego wdzianka przed czterdziestką. A najchętniej wyobrażam sobie siebie, jako Mikołaja w wieku lat 60, zabawiającego wnuki. Tak, wtedy będę bardzo chętny.

MO: ‎60-letni Michał Stonawski, ciekawa wizja. No więc co będzie robił Michał za 40 lat? Kim będzie? Gdzie będzie?
Michał: Mam nadzieję, że sławnym pisarzem (śmiech). A tak bardziej serio, kiedy myślę o przyszłości, widzę ciepło rodzinne, dzieci, wnuki, przyjaciół i zwariowanego staruszka z laską, brodą i fajką w zębach, opowiadającego maluchom bajki. Co do mnie, nie skupiałem się nigdy na tym, choć - tak - niejako opisywałem siebie w przyszłości. Co roku bowiem piszę opowiadanie o nazwie Tet (kto czytał Mroczną wieżę domyśli się, o czym mówię), opisując zwariowane przygody trzech ekscentrycznych starców, w domyśle moje i przyjaciół. To taka tradycja, a dla mnie świetna zabawa i sprawdzian zmian w stylu.

MO: Dużo tych Tetów już masz? Ujrzą światło dzienne w postaci publikacji?
Michał: W tej chwili są trzy Tety. Ale nie są to opowiadania, które chciałbym opublikować. Niech leżą w szufladzie, tam im naprawdę dobrze.

MO: Same leżą w tej szufladzie, czy w doborowym towarzystwie masy innych projektów?
Michał: Tak, jest też parę innych mniej lub bardziej udanych projektów, które nie ujrzą, ani też nie zostały napisane z myślą o takiej prawdziwej publikacji. Taka szuflada to prawdziwy skarb, można co jakiś czas do niej zajrzeć, by z uśmiechem przypomnieć sobie, jak to było kiedyś... i znaleźć starą, mocną motywację. Przydaję się to głównie podczas bloków pisarskich.

MO: Niedawno odbył się konwent Pyrkon i Ty tam byłeś. Po co się jeździ na konwenty? (Pytam poważnie, jako totalny konwentowy laik).
Michał: Konwenty fantastyczne są dla niewtajemniczonych miejscami, gdzie spotykają się fantaści, by dyskutować o książkach, filmach, zjawiskach kulturowych, przedstawiać swoje stanowiska. Tak naprawdę chodzi tu o bycie razem, w gronie tak samo popieprzonych ludzi, jak ty. O gry zespołowe, dobrą zabawę i jedność Fandomu. Fantastyka to nie są tylko produkty, jak książki czy filmy. To otwarcie na świat w ten pozytywny sposób, emanowanie kulturą. W pewnym sensie to filozofia. Poza tym miło się uwolnić od świata równych i równiejszych, ciągłej pogoni za pieniądzem i pobyć z ludźmi, którzy uważają, że wszyscy, bez względu na wiek, przekonania, orientacje i oczywiste różnice, są równi wobec siebie... i porozmawiać o możliwości - bo ja wiem - życia a innych planetach, czy też jak wynalazek teleportera zmieni rzeczywistość. Na konwenty jeździ się w bardzo dużym stopniu dla wolności.

MO: Ile takich konwentów zaliczasz rocznie? O ile się orientuję, Pyrkon nie jest jedyny. Który konwent mógłbyś polecić początkującym?
Michał: O, będzie tego trochę! Rocznie zaliczam od pięciu, do ośmiu konwentów w różnych miejscach kraju. W tym roku zamierzam być jeszcze na Fantazjadzie (aczkolwiek to bardziej gra terenowa), Polconie, Krakonie (który pomagam organizować), Falkonie i Grojkonie. A pewnie dojdzie coś jeszcze z tych mniejszym imprez. Osobiście, przygodę z konwentami rozpocząłem od Krakowskiej Confuzji, ale każdemu Fantaście, który zdecyduje się być bardziej aktywnym członkiem fandomu polecam z całego serca Falkon w Lublinie.

MO: Po takim konwencie, spotkaniu masy ludzi, wchłonięciu ładunku pozytywnej energii pewnie masz mnóstwo nowych pomysłów. Podczas konwentów też piszesz?
Michał: Nie ma na to raczej czasu. Staram się konwentować na całość, czerpiąc jak najwięcej przyjemności z wspólnej zabawy i szaleństwa. Nieliczne godziny, kiedy tego nie robię przeznaczam na sen (śmiech).


MO: W kilku Twoich opowiadaniach rzucił mi się w oczy fakt, że zaczynają się normalnie, nic nie zapowiada zbliżającej się katastrofy. Żadnego nastroju grozy, ciarek, ukrytych w mroku potworów. A zakończenie takie, że szczęka opada. Pojadę banałem - skąd bierzesz takie pomysły? Jego wola, Lalka, Nagroda (choć tu akurat zakończenie mnie ubawiło) - co Cię natchnęło?
Michał: Tak, Nagroda miała bawić. Osobiście, kiedy ją pisałem, podśmiewałem się nad klawiaturą co jakieś pięć sekund. Co do reszty pytania, ja też będę musiał pojechać banałem - Wena. Pomysły biorę z głowy, ale skąd one się tam biorą - nie wiem. Po prostu się pojawiają i krzyczą „wypuść nas!”. Jestem uczynnym człowiekiem, to im pomagam (śmiech).

MO: Uczynny, pomocny człowiek i barszczyk z uszkami lub Lalka? Nie ma tu lekkiego zgrzytu?
Michał: Ani trochę (śmiech). To, że pisuję horrory nie oznacza, ze jestem jakimś gburem. Bardzo bawi mnie mniemanie czytelników (miałem już takie maile), że postaci, które opisuje są niejako... mną. Ja naprawdę nigdy jeszcze nikogo nie zabiłem, nie zgwałciłem, ani też nie zmasakrowałem. Naprawdę!

MO: Wierze na słowo, ale przynajmniej niektóre postaci pewnie mają coś z Ciebie. Jakieś cechy charakteru, nawyki. Na pewno nie da się tego całkowicie uniknąć. Przelewasz siebie celowo w postaci, czy starasz się tego unikać?
Michał: Dobre pytanie. Nigdy nie staram się celowo przelewać w postaci siebie, inspiracją są dla mnie ludzie, których obserwuję na ulicy, czy w otoczeniu znajomych. Nawet, jeśli jest w moich bohaterach coś ze mnie, nie jest tego dużo.

MO: Na koniec obowiązkowe pytanie o dalsze plany literackie. Zostajesz przy opowiadaniach, czy coś dłuższego przygotowujesz? Ujrzymy w księgarniach niedługo coś Twojego pióra?
Michał: Od jakiegoś czasu pracuję nad powieścią, której akcja toczy się (niespodzianka...) w Krakowie. Książka będzie miała tytuł Lecznica i jak dobrze pójdzie (to jest - przestanę od siebie wymagać niewiadomo czego i wrzucę na luz) powinna być gotowa do jesieni. Oczywiście, nie znaczy to, że zrezygnowałem z opowiadań. W planach jest zbiór, który postaram się wydać po zakończeniu, albo nawet po wydaniu książki. Staram się myśleć ekonomicznie (śmiech).

MO: Wobec tego trzymam kciuki za powodzenie planów i dziękuję, że znalazłeś czas na rozmowę.
Michał: Ja również dziękuje za te parę miłych chwil.

12 komentarzy:

  1. Co za kmieć i beztalencie. Po co robić z nim wywiad? Z tego co słyszałem wyrzucono go z Qfanta za brak jakiejkolwiek pracy i miesięczne opóźnienia w pisaniu recenzji, a później na facebooku zaczął wypisywać brednie że odszedł i walić mięsem w stronę redakcji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co to ma do rzeczy? Powody mojego rozstania się z redakcją Qfanta są bardzo głębokie (jak w przypadku każdego rozstania) i nie ma po co wywlekać takich rzeczy na forum publicum. Nie przystoi. Zwłaszcza, jeśli jest to oparte na bliżej niesprecyzowanych plotkach gdzieś tam zasłyszanych od kogoś.
      Co do walenia mięsem - albo mam zanik pamięci, albo też nie jestem tym Stonawskim (choć nie znam innego z podobnymi kontaktami).
      Co zaś do wycieczek osobistych, nie wypowiem się, bo nie ma naprawdę o czym. Bardzo mnie natomiast ciekawi brak jakiegokolwiek podpisu :)

      Życzę przyjemnego dnia.

      Usuń
    2. I wypowiada to osoba, która równie publicznie na FB wypisywała zwykłe kłamstwa? :) Śmiechu warte Panie Michale. A sam wywiad ciekawy. Pozdrawiam

      Usuń
    3. Cóż, przynajmniej tyle, że ciekawy :)
      Nie za bardzo rozumiem, jakie to kłamstwa wypisywałem, ale jak widać rozumieć nie muszę...

      Usuń
  2. świetny wywiad, Michała można poznać bliżej :) Spisaliście się oboje, a ja przyjemnie spędziłam czas, dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podobało :)
      Starałem się udzielić jak najbardziej wyczerpujących odpowiedzi ^^

      Usuń
    2. Michał to świetny rozmówca :) Dzięki Kornelio :)

      Usuń
  3. Cóż za pretensjonalny typ. Ludzie, ratujcie przed takimi ludźmi!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli przez pretensjonalność rozumiesz udzielanie odpowiedzi na pytania...

      Usuń
  4. Z całym szacunkiem dla „Anonimowy”, ale jak ciężkim złamasem trzeba być, by pod tekstem wywiadu obrażać twórcę z którym go przeprowadzono?! A co więcej, nie mając się nawet odwagi podpisać…
    Pozwolę sobie zacytować: „Co za pretensjonalny typ. Ludzie, ratujcie przed takimi ludźmi!”
    Pozdrawiam serdecznie
    Anachoreta

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak to wygląda z drugiej strony, Michale. Choćbyś nie wiem jak dobrze pisał, zawsze znajdzie się jakiś bezimienny bohater, gotowy przypiąć Ci metkę beztalencia.Jak niewiele potrzeba niektórym do podniesienia własnej samooceny.Niekiedy podobnie zachowują się krytycy. To już znacznie smutniejsze zjawisko. No, ale dość o tym.
    Wywiad bardzo przyzwoity - dobrze skonstruowany i szczery. Gratuluję,
    Adam

    OdpowiedzUsuń
  6. Michale,
    Gratuluję i współczuję, że pod wywiadem z Tobą pokazują się chamskie wypowiedzi. No cóż, niektórzy tylko takimi metodami poprawiają swoje mizerne ego...

    OdpowiedzUsuń

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!