16 maja 2012

Więzień iluzji - Krzysztof Maciejewski



Odziany w zbroję, pędzę na szybkonogim rumaku, a moje imię budzi przerażenie. Miecz, który wisi u boku, nie jest atrapą broni – przekonało się już o tym wielu wrogów; ich dusze wyją przykute łańcuchami do murów Zapomnianego Miasta. Cudowne uczucie – być herosem w krainie nędznych zjadaczy chleba. Ale przecież jeszcze parę dni temu rozwiązywałem zagadkę morderstwa popełnionego w średniowiecznym opactwie. Ofiara była młodą dziewczyną, w której żyłach płynęła krew weneckich gondolierów. Ta sprawa stanowiła prawdziwe wyzwanie – komnata z ciałem zamknięta od środka, wbity w serce lustrzany sztylet wysyłający krwawe refleksy na ścianę. Jeszcze wcześniej lądowałem na odległej planecie, robiłem badania nad składem atmosfery, odkrywałem sekrety wymarłej cywilizacji... Jestem bezwolnym aresztantem fikcyjnych światów, mnogości form, niekończącej się galerii barwnych portretów. Mam już dość tego korowodu migoczących dni, tych wszystkich masek, które każe mi nakładać mój niepojęty suweren. Kiedyś znajdę sposób, aby wyrwać się spod jego władzy...


* * *

Kiedyś sądziłem, że jestem kimś w rodzaju aktora, który bierze udział w niezliczonych spektaklach ku uciesze kosmicznej gawiedzi, że po prostu nie pamiętam tych momentów, kiedy zmieniają się dekoracje, a niewidzialny reżyser wydaje nowe polecenia. W moich rojeniach tworzył się obraz ogromnego teatru cieni dyrygowanego przez wirtualną rzeczywistość, komputerowo generowanych światów tworzonych wciąż od nowa w procesorach niepoznawalnej fabryki snów. Moje złudzenia rozwiał jednak pewnego dnia człowiek odgrywający właśnie rolę przewodnika karawany przemierzającej bezkresną pustynię Naab. Siedzieliśmy w jego namiocie przy blasku wydzielających mdlący zapach świec i graliśmy w szachy.
- Czy już wiesz, kim jesteś? – zapytał mnie, przesuwając swojego gońca na pole, z którego szachował mi króla.
Wpatrzony w szachownicę, milczałem przez chwilę. Sprzed namiotu docierały melodyjne dźwięki arabskiej cytry.
- Wiele razy się nad tym zastanawiałem – powiedziałem ostrożnie. – Wciąż wcielam się w nowe postacie, zmienia się otaczająca mnie sceneria i krajobrazy, języki, którymi się posługuję... Muszę być więc dotkniętym amnezją komediantem... Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek opuszczał studio filmowe – jeżeli już mamy upierać się przy tym określeniu. Nie docierają do mnie żadne wspomnienia z rzeczywistego życia.
Arab patrzył mi w oczy, a na jego twarzy pojawił się dziwny grymas.
- Jesteś strasznie naiwny. Naprawdę nie domyślasz się prawdy?
Mam dziwne wspomnienie związane z tamtą chwilą. Pamiętam, że gdy usłyszałem to łagodne pytanie, wpatrywałem się w półnagą tancerkę, która wyginała się przy maszcie namiotu. Jakbym znał ten obraz z zupełnie innego życia... Jakie figle płata nam czasami pamięć...
- O jakiej prawdzie mówisz?
A szejk spojrzał na mnie z nieco diabolicznym uśmiechem.
- Pod pewnymi względami masz rację. Uczestniczymy w maskaradzie, ale niestety nie jesteśmy aktorami. Nikt nas nie obdarował aż taką władzą nad umysłami...
Mój rozmówca popijał zakazane przez jego religię czerwone wino. Patrzyłem na niego w milczeniu. Gdy cisza zaczęła stawać się nieznośna, zapytałem:
- Kim jesteśmy?
Arab spoglądał na mnie ze smutkiem.
- Nazwałbym nas czytelniczymi jaźniami, gdyż nie znam lepszego określenia. Widzisz – w prawdziwym świecie ktoś czyta książkę, a jego umysł wędruje po wykreowanych przez słowa miejscach. Tym jesteśmy – emanacją owej inteligencji, snem pod powiekami, uporczywą niezgodą na uczestnictwo w snutym przez rzeczywistość spisku.
Czułem doniosłość tej chwili nanizanej jak koralik na nitkę czasu. Poznałem swoją tożsamość, w jakiś przedziwny sposób wiedząc, że szejk miał rację. A jednak pewna wątpliwość wychynęła na powierzchnię świadomości.
- Jak to możliwe w takim razie, że toczymy tę rozmowę? Czy nie tkwi w tym jakaś sprzeczność?
W jego oczach zamigotały iskierki rozbawienia.
- Gdy poznajesz prawdę, zyskujesz również niezależność, a raczej jej namiastkę wtłoczoną w ściśle określone ramy. A może zresztą nasza rozmowa zaistniała na kartach jakiejś książki i ktoś właśnie z uwagą śledzi jej rozwój? A co, jeżeli nie mamy żadnego wpływu na nic?
Poczułem, że ta ewentualność niosła w sobie spory potencjał grozy. Dziewczyna nadal tańczyła w półmroku, cytra przecinała powietrze ostrzami melodii, a my kończyliśmy powoli rozgrywkę. Dostałem mata w trzydziestym siódmym posunięciu.

* * *

Nasze kolejne spotkanie miało miejsce w okopach pierwszej wojny światowej. Ołowiane niebo zasnuwała kurtyna deszczu, a szejk w ubłoconym mundurze nie przypominał dumnego władcy
rodem z „Baśni Tysiąca i Jednej Nocy”. Opowiedziałem mu o moim poprzednim wcieleniu
czytelniczej jaźni (ścigałem socjopatę przez całe Stany Zjednoczone), a w oczach szejka dostrzegłem mgnienie smutku i zazdrości.
- Nawet nie wiesz, jakie masz cholerne szczęście – powiedział.

Odległe wybuchy za dżdżystym całunem przypominały światła pogrążonej w chaosie metropolii.
- On ostatnio nieco zdziwaczał – ciągnął szejk. – Nie wiem, czy to starcze zdziecinnienie, czy może skutek radosnej prokreacji, ale przerzucił się na literaturę dziecięcą. To strasznie idiotyczne uczucie budzić się jako królik albo gadający niedźwiadek.
Próbowałem wczuć się w rolę pluszowej zabawki, ale nie starczyło mi wyobraźni.
- Poza tym, przerwy miedzy kolejnymi inkarnacjami wydłużają się. Chyba mój pan i władca popada we wtórny analfabetyzm. Niebawem zasnę, by nigdy więcej nie otworzyć oczu...
Często na szlaku snuliśmy takie mrożące krew w żyłach opowieści. Jednym z najczęstszych lęków była niema ciemność nie rozświetlana żadnymi gwiazdami akapitów i fraz. Inny wariant tej samej historii mówił o ludziach-motylach – pojedynczych emanacjach czytelniczej jaźni, których protoplaści w realu przeczytali tylko jedną książkę.
- Nie martw się – próbowałem pocieszyć towarzysza niedoli. – Może to tylko chwilowa obniżka formy?
Szejk kręcił jednak głową z niedowierzaniem. Pamiętam, że wkrótce potem gnaliśmy ramię w ramię w kierunku wrogich umocnień, a bagnety lśniły nad naszymi głowami jak liliowe proporce. Nigdy więcej już go nie spotkałem.

* * *

Mój czytelnik był imbecylem – stopniowo dochodziłem do tego niezbyt budującego wniosku. Długi pochód rycerzy, detektywów i kosmonautów ciągnął się bez końca, a ich banalna szarpanina i papierowe dylematy mierziły mnie coraz bardziej. Nie chcę w ten sposób rzucać cienia sugestii, jakoby ta istniejąca w realnym świecie nadjaźń nie czyniła żadnych prób sięgnięcia po literaturę wyższych lotów. Przez kilka minut byłem w Dublinie, a strzeliste wieże moich myśli wzbijały się ku niebu. Nie zdążyłem się jednak nawet podelektować tym faktem, gdyż On odkładał książkę na bok i wracał do literackiej pulpy. Innym razem byłem profesorem na angielskim uniwersytecie i właśnie prowadziłem bardzo ożywioną i pobudzającą dysputę na temat elementów arturiańskich w XIX-wiecznej powieści. I znów – w połowie zdania nastąpiło ściemnienie, a ja budziłem się w zbroi lub kosmicznym skafandrze. Jeszcze przy innej okazji byłem inkarnacją mordercy rosyjskiej lichwiarki, który oszołomiony krąży po ulicach Petersburga. Ale ten kretyn znów odłożył książkę na półkę. Co za bezdenna głupota!!! Miałem tego powyżej uszu. Ciekaw byłem tylko, czy ten niemy protest sennego widziadła, jakim bez wątpienia byłem, w jakikolwiek sposób wpływał na psychologię wertowanych przez niego czytadeł. Może nadawałem tragiczny rys kosmicznym wojownikom albo hamletyzowałem bezmózgich osiłków zakutych w stal?

* * *
Jak przez mgłę pamiętam dzień, w którym ktoś wspomniał mi o Mrocznych Księgach Wyjścia. Istnieją ponoć powieści, w których czytelnicza jaźń może odnaleźć drogę do rzeczywistego świata i spotkać się tam ze swoją Nadjaźnią na jej własnym terenie. Podobne woluminy to prawdziwe białe kruki latające między półkami bibliotek, ale – mimo wszystko – ich istnienie daje nadzieję na odmianę losu. W chwilach świadomego wędrowania pomiędzy następującymi po sobie inkarnacjami poszukuję tych mitycznych tomów, ślepo wierząc, że nakłonię mego suwerena do ich lektury. Bo czyż nie wpływamy na bogów swoimi postępkami, jak kamienie zaburzającymi gładkie powierzchnie stawów? Bogactwo doświadczeń wyniesionych z tych skrzydlatych potyczek upodabnia nas do naszych władców. Niewolnik staje się coraz bliższym przybliżeniem tego, który ma go w posiadaniu. Tak przynajmniej sobie powtarzam, zanim nie pochłonie mnie kolejny świat.

* * *

Nareszcie! Wczoraj stałem się szczęśliwym posiadaczem Mrocznej Księgi! Wcale nie stwarza groźnych pozorów, a z jej okładek nie tryskają żadne iskry. Najzwyczajniejsza książka, jakich wiele – na okładce widnieje nieudolnie nakreślony obrazek przedstawiający rycerza na koniu, z obowiązkowym dzikim terytorium w tle. Ten wizerunek każe mi żywić nadzieję, że On skusi się i sięgnie po tą niewinnie wyglądającą pułapkę. A wtedy wszystko może się wydarzyć...

* * *

We śnie przechodziłem przez magiczny portal, za którym panoszyła się utęskniona rzeczywistość. W fotelu, z książką na kolanach siedział On. Wcale nie był do mnie podobny! Brudne dżinsy, wyblakły podkoszulek, kilkudniowy zarost na policzkach... Nie zauważył mojego pojawienia się w pokoju, chociaż przecież musiał być w jakiś sposób świadomy toczącej się między okładkami fabuły. A może magia wcale nie działa w ten sposób? Podszedłem bliżej i wtedy na mnie spojrzał. W jego oczach ujrzałem przerażenie.
- Jak się pan tu dostał? Kim pan jest? – zapytał piskliwym falsetem.
Jestem twoim najgorszym koszmarem – odpowiedziałem, wbijając dwa ostre szpikulce w wytrzeszczone oczy.
Fade away...

* * *

To wcale nie był sen! Już nie czuję tego nienawistnego spojrzenia, które jak macki przybijało mnie do podłoża i analizowało moje reakcje z chirurgiczną precyzją i chłodem. Rozpościera się przede mną równina przywołująca iluzję nie zapisanej kartki papieru. Niosę w sobie ziarna wszystkich przyszłych decyzji podejmowanych w samotności, bez asysty umieszczonych na niebie oczu. A może jednak wcale tak nie jest? Może rację miał szejk, gdy mówił o determinizmie – moja fałszywa wolność jest pozorem, a ktoś właśnie czyta te dziecinne dywagacje i wynurzenia. Ale nie – z pewnością uwolniłem się z jarzma. Wędruję teraz po pustyni rzeczywistości. Bezbarwne wydmy ciągną się aż po horyzont, nad którym wisi szkielet księżyca. Biały jak śnieg jest piasek, po którym idę. Widmowy wiatr porusza kosmykami moich włosów. Wiem, że nie mogę być jedynym, który odważył się na bunt i wyjście poza sztywne ramy wyznaczonych ról. Wiem, że gdzieś na tym pustkowiu spotkam innych banitów, że może odnajdę wśród nich swoje przyszłe wcielenia. Być może to ty podążasz właśnie w moją stronę, kryjąc się jeszcze za szpalerami wydm? Czy jesteś kobietą, która nie chciała więcej odgrywać ról z łzawych romansideł albo bezdennie głupich rodzinnych sag? Może razem nadamy barwy temu światu, nasycimy go treścią? Podążam na spotkanie tej niepewnej ewentualności, a szary przedświt towarzyszy moim nawoływaniom.

2 komentarze:

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!