1 czerwca 2012

Fotografie krakowskie. Rozmowa z Romą Ligocką



                               

Kraków w latach sześćdziesiątych był salonem, ograniczającym się do Rynku, Plant i przylegających doń uliczek , w którym spotykali się pisarze, poeci, jazzmani, plastycy i wszelkiej maści artyści. Dziś to miasto powoli umiera pod natłokiem turystów, knajp i pamiątek made in China – mówi Roma Ligocka, pisarka i malarka. A jednak po trzydziestu latach mieszkania w Niemczech wróciła do rodzinnego miasta i kupiła tu mieszkanie w starej kamienicy, na poddaszu. Bo mimo fali turystów zadeptujących nasze miasto, Kraków wciąż ma w sobie magię. Roma Ligocka p
ochodzi z żydowskiej rodziny Abrahamerów, którzy od wielu pokoleń mieszkali w Krakowie. 
- Ta ze strony ojca była potomkami włoskich Żydów, którzy jeszcze za króla Kazimierza Wielkiego budowali Kraków. Zajmowali się rzemiosłem i ich potomkowie wciąż tu mieszkają. A rodzina ze strony matki, czyli Abrahamerów była zamożna; byli w niej lekarze i adwokaci, zaś dziadek i ojciec mieli młyny i piekarnie. Była to głównie rodzina młynarzy i piekarzy krakowskich.
Żydzi mogli wykonywać tylko niektóre zawody, na ogół więc byli adwokatami lub rzemieślnikami. Ale mój wujek, brat mojej babci, został oficerem w wojsku cesarza Franciszka Józefa. Był sławnym w rodzinie „wujkiem Józkiem, ułanem”, który jako że lubił hulanki i kobiety, galopował konno po Rynku Krakowskim o różnych porach dnia i nocy.


Wspomnienia Romy układają się w czarno-białe fotografie. I te z dzieciństwa, kiedy z matką chodziła na zakupy na Kleparz i te z czasów studiów na ASP, gdy wśród krakowskiej bohemy nazywano ją „polską Saganką”. 

- Lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte… To były rzeczywiście dziwne czasy, kiedy w jednym miejscu spotkali się ludzie, którzy dziś pewnie studiowaliby w Oksfordzie albo na Harvardzie. A wtedy w Krakowie byli wszyscy. I Kantor i Zbyszek Cybulski, który przyjeżdżał kiedy tylko mógł i Marek Hłasko, którego spotkałam kiedyś, na rogu Rynku i Szczepańskiej. Zagadnął mnie, jak dojść do Związku Literatów, wyjaśniłam, mówiąc: "Tędy, mistrzu". A on zdziwiony spytał: "To pani mnie zna?" Kraków przyciągał ludzi, zwłaszcza tych, którzy nie mogli wyjechać za granicę. Na Rynku każdego dnia można było spotkać każdego. I mimo, że nie wszyscy się znali, każdy z każdym rozmawiał. Pani Szymborska szła na spacer, Piotr Skrzynecki zmierzał do jednej z kawiarni, których było niewiele, ale pękały w szwach…
W Warszawiance spotykali się nasi profesorowie z ASP, z polonistyki, poeci, dziennikarze, malarze, a my dziewczyny miałyśmy tam, na wariackich papierach wstęp zawsze: wystarczyło mieć buty na szpilkach i spódniczkę na halce. Królowała tam dziewczyna o najpiękniejszych nogach w Krakowie, czyli Dorota Terakowska. Krążyła wtedy w mieście anegdota o idealnej dziewczynie: otóż miała ona mieć nogi Dorotki, moją twarz i inteligencję dziewczyny, której nie pamiętam. Ale pamiętam, że się wściekałam, bo wolałam, by była to moja inteligencja zamiast twarzy.
Byłam przypadkiem na jednym z pierwszych spotkań w "Piwnicy Pod Baranami". Szłam wtedy z koleżanką przez Rynek i spotkałyśmy Piotra, który powiedział: "Chodźcie ze mną dziewczyny, coś się dzieje". Piotr był wtedy historykiem sztuki, "Piwnica" nie istniała nawet w pomysłach. Odkryliśmy że w Pałacu pod Baranami jest taka piwnica i my tam możemy coś zrobić, jakiś wieczorek artystyczny - wyjaśnił. Poszłyśmy tam wieczorem. Chłopcy jakimś cudem ściągnęli na dół pianino, zapaliło się świeczki, Kika Lelicińska, Joanna Olczak, Janka Garycka, ja, kilku kolegów… Każdy coś zaśpiewał, wyrecytował, i był to pierwszy w dziejach wieczór „piwniczny”.
Kawiarni było niewiele, poza "Warszawianką" istniała "Lily", gdzie wiadomo było, że cudzy mężowie spotykają się z cudzymi żonami. W kawiarniach nie grała muzyka, ludzie więc głównie rozmawiali. Nie trzeba było przekrzykiwać muzyki. Były jazz kluby, "Jaszczury", gdzie chadzała głównie młodzież i gdzie Wiesiek Dymny założył swój kabaret "Remiza" w którym występowały prawdziwe girlsy i Jazz Klub "Helikon", do którego przychodzili i zjeżdżali słynni jazzmani z całej Polski. No i oczywiście klub nocny "Feniks", otwarty do czwartej rano, gdzie prostytutki mieszały się z szemranymi biznesmenami i artystami, a pod "Feniksem" stała milicja i legitymowała wychodzących. Mój późniejszy mąż chodził sobie tam tyłem, bo taki miał kaprys, za co dostał trzydzieści złotych mandatu. Byliśmy pod stałą kontrolą władzy, ale śmialiśmy się z tego. Innym ważnym miejscem były "Planty": rodzaj kawiarni – salonu. Każdy, jak na przykład Piotr, miał swoją ławkę, którą się odwiedzało. Tam czytało się książki i dyskutowało. Na "Plantach" właśnie udzieliłam swojego pierwszego wywiadu do prasy. Miałam wtedy niewiele ponad siedemnaście lat. Spytano mnie co sądzę o małżeństwie. Powiedziałam, że to świetna instytucja pod warunkiem, że jest ograniczona do dziesięciu lat.
Były też uczelnie. Moja Akademia Sztuk Pięknych, gdzie z dziewczynami wdrapywałyśmy się na kopułę, co groziło śmiercią lub kalectwem, by palić papierosy. Zupełnie nas nie obchodziło, że nie ma tam nawet poręczy! Na Łobzowskiej w Domu Plastyka odbywały się bale, zawsze przebierane, od czasu do czasu występował tam Teatr Kantora. Wszystko to było szalenie prawdziwe, autentyczne, niekomercyjne. Nikt nie występował za pieniądze. Byliśmy generacją nie zainteresowaną pieniądzem. Wszystko robiło się z pasji i dla przyjemności. Tak właśnie powstała "Piwnica pod Baranami", Jazz Klub "Helikon", Zaduszki Jazzowe w Krzysztoforach gdzie przez trzy noce grali najsławniejsi jazzmani polscy i zagraniczni, nawet nie myśląc o honorarium. Wstęp oczywiście też był wolny. Spotykaliśmy się też w kościołach. Z Piotrem chodziliśmy do Kościoła Mariackiego na Rynku, siadaliśmy w ławeczce, piliśmy wódkę „Siwuchę”, która trochę przypominała koniak i dyskutowaliśmy. Gdy powstała "Piwnica" to wreszcie można było gdzieś siedzieć i po prostu gadać do późna. A mieliśmy straszną potrzebę rozmawiania. 

Do Polski docierała francuska i amerykańska literatura, moda na egzystencjalizm, czarne swetry i rajstopy, fryzury na Juliette Greco lub Francois Sagan. Romę nazywano „polską Saganką”. Gdy szła przez Rynek z rozpuszczonymi, długimi włosami, podążał za nią zawsze sznurek zachwyconych mężczyzn.
- Nie było tej dzisiejszej dzikiej stonki turystów, wiec można było spotkać się o każdej dowolnej porze. Wystarczyło wyjść na Rynek – opowiada Roma – Co kilka minut szedł ktoś znajomy, wymieniało się parę uwag, szło dalej i tak do wieczora. Kraków był naszym salonem. Pamiętam jak spotkałam Piotra Skrzyneckiego pod Wierzynkiem, usiedliśmy może na pięć minut i on nagle, ni w pięć ni w dziewięć powiedział: "Słuchaj jeżeli naprawdę kochasz jakiegoś mężczyznę, to nie miej z nim dziecka, bo to zabija miłość." I poszedł. Potem spotkałam krakowskiego poetę, a on mówi: "Słuchaj czy ty wiesz, co to jest śmieszny i straszny?" Gdy pokręciłam przecząco głową, wyjaśnił: "Kochać się z tygrysem". I też poszedł. Ta anegdota krążyła potem po całym mieście. Kawałek dalej szedł kompletnie pijany pisarz, który wygłaszał teorie na temat polskości, najczęściej do młodych i ładnych dziewczyn. I na tym to polegało, przypominało wielką prywatkę, a może Wesele Wyspiańskiego? Naszymi prawdziwymi uniwersytetami były rozmowy z ludźmi, którzy czytali w oryginale Trumana Capota’e, Faulknera, Satre’a. A ludzi, którzy znali języki było niewielu. Podobnie jak książek. Jak jeden przeczytał, opowiadał drugiemu, ten trzeciemu i tak rozchodziły się te książki w mówionej balladzie. Nie kurzyły się na półkach, tylko przechodziły z rąk do rąk. Pamiętam jak do Krakowa dotarła książka "Pod wulkanem" Malcolma Lowry. Były może ze trzy egzemplarze, zaczytane niemal na śmierć, potargane, poplamione ale traktowane jak świętość. Kiedy w 1958 roku pojechałam do Paryża, wracając znalazłam w walizce książki, o których nie miałam pojęcia, po prostu znajomi nic nie mówiąc włożyli mi je do torby, i w ten sposób przemyciłam do Krakowa powieści Orwella i Miłosza, a ludzie uczyli się ich po prostu na pamięć. W Krakowie znikają nie tylko te magiczne miejsca ale i sklepy: sklep spożywczy pani Klingowej, gdzie kupowało się ogórki kiszone, jajka i landrynki. Dziś jest tam sklep z pamiątkami z Krakowa made in China. W Krakowie panowały ścisłe reguły, gdzie się kupuje a gdzie nie. Czekoladki kupowało się tylko od Kuryłły, a zegarki u Płonki i nigdzie indziej, prawdziwe tissoty. Ciastka na Jagiellońskiej u Pietruszki i nigdzie indziej. Kiedy dziś patrzę na Delikatesy w Rynku, gdzie można kupić jedzenie z całego świata, to sobie myślę, że kiedyś te maleńkie sklepiki były oknem na świat. Niedawno odwiedził mnie znajomy z Niemiec i był wstrząśnięty, kiedy pokazałam mu sklepik na Szpitalnej, w którym starszy pan naprawia wieczne pióra. Pan ma 83 lata i w tym sklepie moi rodzice naprawiali pióra. A obok był sklep z repasacją pończoch. Takie miasta jak Kraków czy Werona powoli przestają być miastami do życia, stając się miejscami do zwiedzania, w których coraz trudniej żyć i oddychać. Mieszkańcy Krakowa usuwają się na peryferie, bo w centrum z trudem można kupić patelnię, czy jabłko, za to pamiątki wszędzie. Ale wtedy całe ulice, Szpitalną, Tomasza i Krzyża zapełniały antykwariaty należące do Żydów, którzy przeżyli i zaczęli spowrotem tam, gdzie się wszystko urwało. Ale przyszedł rok 1968 i wszystkich ich wygnano a antykwariaty zniknęły. Na Szczepańskiej, obok Rynku był zastępujący kino, fotoplastykon, gdzie przy muzyce oglądało się w kabinach, w takiej jakby lornetce kręcące się obrazki, np.: "Wycieczka na pustynie". Było tam sennie i magicznie. Tam spędzałam wagary, podobnie jak w Jamie Michalikowej, która wówczas nie była odnowiona, tylko dokładnie taka jak za Młodej Polski: brudna, ciemna, zniszczone kanapy… Ważnym miejscem był Kleparz. Wtedy nie było bazarów, lecz place. I na Kleparz szło się kupić kury ledwie opierzone, warzywa, sery, jajka, mleko. Ale nie tak, jak dziś. Moja mama ze sprzedawczynią najpierw długo rozmawiała: skąd pochodzi, a jaki ten ser, a z czego… Kosztowała różnych i decydowała. Z mięsem były kłopoty, więc po placu chodziły takie „baby”, które nosiły je na piersi. Szeptały półgłosem: "Mięsko, mięsko". Stawały przed nami, rozchylały płaszcz i pokazywały zamiast biustu krwawą cielęcinę. Na Kleparzu przed wojną kupowało się… służące. Przyjeżdżały tam dziewczyny ze wsi i krakowskie panie rozmawiały z nimi, wypytywały i zabierały do domu. Taka dziewczyna zostawała nieraz w jednym domu na wiele lat albo i na całe życie, jak nasza Marynia. W latach sześćdziesiątych niesłychanie istotnym miejscem była tandeta. I komisy. W sklepach wisiały jedynie jakieś koszmarne szare ubiory i skarpetki w paski, w które ubierali się krakowianie. A tandeta była jak wielki szmateks, gdzie na płachtach na ziemi leżały rozłożone przywiezione z zagranicy kolorowe ciuchy. To było prawdziwe polowanie. Na tandecie spotykało się dziewczyny z bohemy ale i bogate eleganckie krakowianki. W komisach z kolei były piękne ciuchy w jednym rozmiarze i kupowało się spodniczkę za małą lub za dużą, którą potem przerabiało się w domu. Taki ciuch to była wielka zdobycz! Nigdy nie zapomnę, jak ówczesna sławna aktorka krakowska kupiła buty w komisie, szpilki piętnastocentymetrowe, po czym jeden od razu zgubiła i przybiegła spowrotem płacząc. Była to prawdziwa, autentyczna rozpacz. Niestety, oczywiście drugiej takiej pary już nie było. Tu nie chodziło tylko o kupienia butów czy spódniczki, to był styl życia. Ponieważ wszystko było szare, wstrętne i nieciekawe, każda zdobyczna rzecz niesłychanie ubarwiała życie. Kraków w sposób naturalny dzielił się na „onych”, tych szarych, smutnych, i nas, tych kolorowych, pięknych i utalentowanych. To dawało, mimo szalejącej komuny, poczucie wolności i braku przynależności do „onych”. Gardziliśmy nimi , mijali nas na ulicy, ale należeli do innego świata. Na Rynku ludzie mieszkali, Rysiu Horowitz miał piękne mieszkanie , w którym ćwiczył na pianinie. Były tu pracownie malarzy, zimne, nieogrzane, ale fascynujące. W tych samych mieszkaniach żyli pradziadkowie, potem ich dzieci i wnuki. Ale w latach pięćdziesiątych przenieśli się do Krakowa tzw. „bz”, „bezzeci”, czyli ludzie bez ziemi, najczęściej arystokraci wyrzuceni ze swoich dworków i majątków. Musieli gdzieś mieszkać i zajmowali te mieszkania przy Rynku, które w efekcie dzieliło się na kilka niezależnych od siebie pokoi. Hrabina Czartoryska uczyła francuskiego, między innymi mnie, żeby mieć z czego żyć. Dziś większość tych mieszkań to biura. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych wyjechałam za granicę i wróciłam po trzydziestu latach. Miasto zrobiło na mnie ponure wrażenie, było zadymione, zakurzone, niemal czarne, gdzieś zniknęli znajomi, sklepiki i „nasz salon”.
Szukałam mieszkania, koniecznie w Starym Mieście. I znalazłam. Po czym jak już je wyremontowałam i urządziłam się, odkryłam że kupiłam poddasze , które sąsiadowało z miejscem, w którym ukrywałam się w czasie wojny. W Kościele Karmelitów chowałam się z matką przed gestapo. A teraz z okien widzę wieże tego kościoła który ratował mi życie.

Koło się zamknęło.



                                                   Z Romą Ligocką rozmawiała Katarzyna T. Nowak



Roma Ligocka - właściwie Roma Liebling (ur. 1938 w Krakowie) – jest malarką i pisarką. Urodziła się w rodzinie żydowskiej, jako córka Dawida Lieblinga  i jego żony Teofili. Część wojny przeżyła w getcie krakowskim, potem wraz z matką ukrywała się u rodziny polskiej. Nazwisko Ligocka przybrała jeszcze w okresie przebywania w getcie. Pracowała jako kostiumolog i scenograf w licznych europejskich teatrach, operach, także w filmie i telewizji. Autorka książek: Dziewczynka w czerwonym płaszczyku, Znajoma z lustra, Kobieta w podróży, Wszystko z miłości oraz Tylko ja sama. Pisuje felietony m.in. do magazynu Pani.









1 komentarz:

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!