Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy [tu] wchodzicie lub Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją.*
Gdy uniósł delikatnie powieki, nie ujrzał nic prócz czerwieni. Obolałe ciało paliło żywym ogniem. Nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą, co nie byłoby zbyt dziwne gdyby nie fakt, że stał tuż przy zimnym murze. Rozejrzał się na boki, ale w zasięgu wzroku miał ciemność przeszywaną jedynie odległymi jękami i krzykami. Odetchnął kilka razy, ze wszystkich sił próbując ruszyć się z miejsca. Spojrzał w dół. Ubrany był w swój wojskowy mundur. Jakby przez mgłę przypomniał sobie jak rano wychodził z domu. Wspomnienia były zatarte, jakby ktoś próbował mieszać w jego umyśle, czyszcząc wszystko, co czyniło go tym, kim jest. Po chwili poczuł, jak unosi rękę. Oglądał ją z każdej strony, poruszał palcami, a później nogą. Mimowolnie zaczął poszukiwać broni, która zawsze znajdowała się z tyłu w spodniach, jednak tym razem zniknęła. Zaklął pod nosem i zaczął iść przed siebie, gdy poczuł ocierający się o stopę metal. Sięgnął ręką w tym kierunku i wyciągnął nóż myśliwski.
- Przynajmniej tyle – powiedział do siebie.
Odległe krzyki zaczynały się zbliżać w miarę, gdy stawiał kroki. Rozglądał się wokół. Przestrzeń wypełniona była czerwienią i mrokiem, i choć miał dobry wzrok, nie był w stanie nic zobaczyć.
- Tu jesteśmy.
- Odnajdź nas.
- Nie chcemy tego.
- Błagam!
- Pomocy…
Zewsząd dochodziły do niego zawodzące szepty. Powietrze wypełnione było ciężkim zapachem ołowiu i krwi, przez które czuł nudności.
Słowa nie milkły, a wzmacniały się, nabierały na sile proporcjonalnie do jego kroków. Nagle zatrzymał się, czując barierę. Nic nie widział, jednak nienamacalna granica rysowała się tuż przed czubkiem jego nosa. Uniósł pustą dłoń i powoli przesuwał ją wzdłuż ciemności, gdy rozprysło jasne światło, a ból w kończynach rozgorzał od nowa. Siła uderzenia była tak wielka, że odrzuciła go kilka metrów w tył.
- Cholera! – krzyknął przeciągle, dotykając krwawiącej dłoni. – Gdzie jestem kurwa?!
- Pomóż nam.
- Palę się!
- Gdzie jest moja córka?
Podniósł się z ziemi i ruszył raz jeszcze w stronę bariery, gdy pojawiła się przed nim jakaś postać. Była jedynie mgłą, póki nie podszedł bliżej. Zaciekawiony i przestraszony wpatrywał się w zjawę.
- Gdzie jestem? – spytał, trzymając nóż w pogotowiu.
- Naprawdę sądzisz, że jesteś w stanie mnie skrzywdzić? – głos dochodził z daleka. Na pewno nie z gardła kobiety. Ubrana w obcisłą, ciemną suknię wyjętą z ery baroku prezentowała się groźnie, a kontrast między białą skórką, a kruczoczarnymi włosami potęgował to wrażenie.
- Kim jesteś?
- Nazywam się Jaravah, a ty … - zawiesiła na chwilę głos, po czym dodała, uśmiechając się niebezpiecznie. – A ty jesteś w piekle, Jack.
Wydawało mu się, że to zwykły żart.
- Piekle?
- Nie pamiętasz, prawda?
Przysunęła się do niego. Za jej plecami granica, która wcześniej go odrzuciła, nagle otworzyła się, ukazując przerażający widok stosu ciał. Dłonie i nogi pozawijanie w supły, torsy przygniecione następnymi pociętymi ciałami, a na samym szczycie odziany jedynie w czarne spodnie mężczyzna stał z pochodnią wykrzykując słowa w nieznanym języku, po kolei podpalał członki ludzi, którzy krzyczeli i rzucali się na wszystkie strony.
Czuł nudności, a zawartość żołądka niebezpiecznie zbliżała się do gardła.
- Jak…? – zdołał zapytać.
Kobieta o imieniu Jaravah położyła smukłą dłoń na jego ramieniu.
- Sam musisz odpowiedzieć na to pytanie.
Nigdy nie oceniał nikogo po wyglądzie. Uważał, że każdy ma prawo do własnych wyborów, a manifestowanie ich ubiorem nie zdawało się złym pomysłem. Tego ranka jednak zmienił zdanie.
Obudził się z niejasnym przeczuciem zagrożenia. Nie przejął się tym. Miewał je często, taka była praca. Jak zawsze wypił mocną, poranną kawę, zapalił papierosa, po czym zajrzał do śpiącej jeszcze żony. Uśmiechnął się pod nosem, patrząc na zwinięte w kłębek ciało. Była zbyt drobna. Wyglądał przy niej jak pędzący czołg, taranujący wszystko po drodze.
Podszedł na palcach do łóżka i pocałował ją w blade czoło.
- Kocham cię – szepnął. Przesunął palcami po burzy loków i wyszedł.
Szczelnie zamknął za sobą drzwi, uruchomił alarm i spojrzał jeszcze raz w okno sypialni. Nicole zawsze pojawiała się w nim i machała mu na pożegnanie. Tym razem tego nie zrobiła.
Westchnął ciężko i wsiadł do samochodu, puszczając muzykę i ruszył. Obejrzał się na tylne siedzenie, by sprawdzić, czy wszystko ma.
Usłyszał dźwięk komórki, którą szybko odebrał.
- Major Jones.
- Majorze niezwłocznie proszę zjawić się w bazie. Mamy problem.
- Za chwilę będę.
Odłożył telefon i nacisnął pedał gazu. Nigdy nie mówili, co się dzieje. Jednak zdesperowany głos w słuchawce nie oznaczał nic dobrego. Szybko przejechał przez skrzyżowanie, nie rozglądając się na boki, póki jego wzrok nie przyciągnął stojący na chodniku mężczyzna. Ubrany w czarną skórę, wychudzony i niski. Jednak to nie to było dziwne w jego wyglądzie. Spojrzenie. Przewiercał go na wylot brązowymi oczami, w których czaiło się prawdziwe zło. Uśmiechał się kącikami ust, nie był to jednak uśmiech szczęścia, a nienawiści.
Jack wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, póki nie usłyszał pisku opon i nie zobaczył tumanu kurzu. Potem zamknął oczy, a wokół panowała ciemność.
W dół spojrzyj: oto krwi rzeka już bliska, Gdzie w kotłujące zanurzon jest piany, Kto gwałtem bliźnich na ziemi uciska**
- To niemożliwe! Jestem dobrym człowiekiem!
Zachwiał się na nogach i upadł na kolana, wiedząc, że nie wymaże z umysłu widoki palących się ciał.
- Każdy z was, ludzi, jest zły – powiedziała Javarah, odwracając się tyłem do mężczyzny. – Każdy z was zasługuje na piekło.
Ukrył twarz w dłoniach, zastanawiając się nad swoim położeniem. Miał tylko jedno wyjście. Nie miał nic do stracenia. Spojrzał w górę, na kobietę i rzucił się na nią, wbijając nóż w obnażone plecy. Usłyszał przeciągły krzyk, ale nie bólu, lecz niedowierzania.
Utkwiła wzrok w jego wystraszonym spojrzeniu.
- A ranka Mori Nata Ra.
Jack spojrzał pod swoje stopy, gdzie ziemia zmieniła się w ludzkie czaszki i pochłaniała go w głąb. Krzyczał przeraźliwie, próbując ją przepraszać, błagał o litość, jednak nic nie był w stanie zrobić.
Wciągnięty w mrok, czuł jak spada. Jego ciało poruszało się bezwiednie, popychane gorącym powietrzem. I gdy już sądził, że rozpryśnie się na ziemi, zatrzymał się dwa metry nad betonem, po czym upadł.
Nie pragnął niczego tak bardzo, jak powrotu do żony, do życia, jakie wiódł.
Znalazł się jednak w miejscu, z którego nie ma ucieczki. Rozejrzał się wokół. Widział rząd kobiet i mężczyzn przykutych do muru. Ich ciała naznaczone były pręgami po batach. Krew sącząca się z ran utworzyła zlepki. Nagość była przerażająca. Wyglądali, jakby życie już dawno ich opuściło, a ciało zostało tu jedynie na pokaz. Zasłonił dłonią usta, czując zapach palonej skóry.
Próbował odwrócić wzrok, ale gdzie nie spojrzał, widział to samo. Ruszył przed siebie, patrząc tylko w przód, nie zwracając uwagi na pokaleczonych ludzi.
- Po…Mo..cy…
Przez chwilę zdawało mu się, że to tylko mózg płata mu figle, jednak znowu usłyszał ten sam przeciągły jęk i odwrócił się w stronę, z której dochodził.
Przykuta do muru kobieta ledwo oddychała. W mroku nie widział jej twarzy. Targany chęcią wydostania się stąd, a pomocą, zastanawiał się, co ma zrobić.
Zaklął pod nosem i podszedł do niej.
- Jack… to ty?...
Dopiero teraz zrozumiał. Upadł na kolana i zaczął płakać jak dziecko. Nie mógł podnieść wzroku na jej okaleczone ciało. Nie mógł spojrzeć w jej załzawione oczy. Kołysał się i płakał, krzyczał i przeklinał.
- Jack… pomóż mi…- jej cichy szept przyprawiał go o nudności.
W końcu zdobył się na to, by wstać. Ze wszystkich sił starał się zerwać wiążące ją okowy.
- Zasłoń oczy – poprosił, po czym pocałował ją w czoło i uniósł nóż, błagając siebie w myślach, by nie spudłować.
Gdy została uwolniona, bezwładne ciało wpadło wprost w jego otwarte ramiona.
Przytulił ją do siebie, szepcząc czułe słowa, obiecując, że wszystko będzie dobrze, żeby się nie martwiła i zamknęła oczy. Okrył ją kurtką i wziął na ręce.
Szedł tak bardzo długo. Stracił rachubę czasu. Czuł ból w stopach i dłoniach, jednak parł dalej naprzód. Musiał. Nie mógł teraz zrezygnować.
- Cii, kochanie – powiedział, gdy z jej ust wydobył się jęk bólu. – Już niedługo. Wyciągnę cię z tego. Kocham cię.
Tulił jej ciało i płakał, a jego łzy zmywały krew z jej twarzy.
Ciężka od krwi i krzyków atmosfera powoli zostawała za nim. Nie wierzył w to, ale doszedł do końca muru, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Przed jego wzrokiem rozpoczęła się jednak kolejna dolina wypełniona ciałami udręczonych ludzi.
Upadł na kolana.
- Nie zniosę tego – szepnął do siebie. – Nie zniosę.
Poczuł, jak poruszyła się w jego ramionach. Powoli uniosła dłoń do jego twarzy. Pogładziła policzek wierzchem dłoni.
- Jack… Musisz.. iść dalej.. – powiedziała z trudem. – Zostaw mnie tu, kochanie.
- Nigdy! – odparł i podniósł się z klęczek.
Jednak nie była w jego ramionach, a przed nim nie rozciągała się kolejna dolina. Stał nagi, przykuty do muru, który dopiero co minął. Javarah uśmiechała się przed nim, trzymając w dłoniach bat.
- Jak się czujesz? – spytała, przeciągając słowa. Z namaszczeniem dotykała przedmiotu.
- Pieprz się! Gdzie ona jest?
Nic nie odpowiedziała. Usłyszał świst, a później krzyknął, czując, jak bat przecina jego ciało. Raz, drugi, dziesiąty. Krew splamiła ziemię u jego stóp, a kawałki skóry dumnie wbijały się w obnażone kości. Nie miał siły jęczeć, ani błagać.
Kobieta podeszła do niego.
- Masz dość? – spytała słodko, przymierzając się do kolejnego uderzenia.
- Gdzie.. ona.. jest..? – zdołał wyszeptać, gdy z jego ust popłynęła kolejna fala krwi.
- Pani Jones? – spytał lekarz, gdy zapłakana kobieta skierowała na niego błagalny wzrok.
- Tak… Czy on?.. Będzie żył?
- Przykro mi, ale… Jest w śpiączce. Nie ma szans na to, by odzyskał świadomość. Niezmiernie mi przykro.
- Nie… - powiedziała cicho, zanosząc się płaczem. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Nie mogła uwierzyć, że już nigdy więcej jej nie dotknie, ani nie powie, że ją kocha. Nie mogła uwierzyć, że to koniec.
- Czy mogę go zobaczyć?
- Oczywiście, proszę za mną.
Szła przez oświetlony korytarz, błagając w myślach, by to był jedynie zły sen, z którego zaraz się obudzi, a on położy dłoń na jej policzku i pocałuje jej usta.
Lekarz wskazał jej salę i oddalił się, dając jej chwilę samotności.
Widziała jego spokojną twarz i zamknięte oczy. Wyglądał, jakby spał. Bezbronny. Chciała go bronić przed tym światem.
Położyła się na łóżku i przytuliła do jego bladej twarzy.
- Jack, skarbie. Słyszysz mnie? – spytała cicho. – Czemu?...
Gładziła dłońmi jego policzki.
- Czemu mnie opuściłeś?
Jej łzy kapały na twarz mężczyzny. Nie wiedziała, ile tak przeleżała, mówiąc do niego, czule całując.
- Przepraszam, pani Jones, ale pani mąż jest dawcą. Musi pani zdecydować o odłączeniu.
Spokojny głos lekarza wdrążał się w jej umysł. Jak mogła o tym zadecydować? Jak?
- Twoja żona cierpi równie mocno, jak ty, Jack – oświadczyła Javarah, po raz kolejny zadając mu ból. Ciało Jacka powoli rozpadało się na części. Skóra prawie w całości została zdarta, obnażając połamane kości. Normalnie żaden człowiek nie był w stanie przeżyć takich katuszy. Ale to było piekło i tu mogło wydarzyć się wszystko.
- Może kolejna partia?
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Jack znowu miał swoje ciało, nietknięte batem. Spojrzał na nią zdziwiony.
- Tak, mamy swoje sztuczki na umilanie wieczności – powiedziała. – Zagryź usta, słonko, będzie piekło.
- Wal się!
Bat znowu smagał raz za razem, a krzyki Jacka roznosiły się po pustej dolinie, napawając strachem. Javarah doprowadziła go do stanu wycieńczenia, by napoić go i zacząć tortury od nowa, ciesząc się z tego jak dziecko z nowej zabawki.
- Dlaczego to robisz?
Przez chwilę stała przed nim, uśmiechając się lekko.
- Bo mogę.
- Zróbcie to. Weźcie jego organy – powiedziała kobieta. Zdobyła się na to dopiero po kilku godzinach zastanawiania się, co będzie dobre. Spojrzała na Jacka po raz ostatni. Pocałowała go w czoło.
- Kocham cię – szepnęła, po czym złapała go za rękę i obserwowała lekarza, który odłączał jej męża od aparatury.
Gdy jego ciało nie było w stanie znieść większej dawki bólu, ujrzał przed oczami jej rozpromienioną twarz. Była jeszcze piękniejsza niż pamiętał, jeśli to w ogóle mogło być możliwe.
- Nicole – szepnął, a pojedyncza łza popłynęła po rozoranej twarzy.
- Nie! – Krzyk Javarah rozniósł się echem po dolinie. Słyszał w jej głosie złość i zdziwienie. Nie wiedział, co się dzieje, ale ból minął. Po raz pierwszy od kilku godzin odczuł ulgę.
- Nie możecie tego zrobić!
Zdawało mu się, że poczuł przypływ siły. Ale to nie było to. Piekło. Nie zasługiwał na miano potępieńca. Piekło było w jego umyśle.
Dotknął uwolnioną dłonią snopka światła tuż przed nim.
Uśmiechnął się.
- Będę na ciebie czekał – powiedział w przestrzeń, a zapach krwi zniknął.
*,** - Dante Alighieri "Boska komedia"
fajna wizja piekła. ja widzę piekło jako próżnię - po prostu nic tam nie ma, ciemność tylko. to musi być okropna mordęga, być zawieszonym w nicości na całą wieczność...
OdpowiedzUsuńJestem pod wrażeniem
OdpowiedzUsuńA mi brak słów. Kornelia, po prostu wow!
OdpowiedzUsuńJejku, jak ja lubię takie klimaty! Brawa dla Kornelii:-)
OdpowiedzUsuńZjawiskowe, wyzwalające emocje... jesteś przeze mnie odbierana jako krucha istota, pełna wizji i eterycznych okruchów świata...w końcu czytałam Twoją poezję...nadal zaskakujesz.
OdpowiedzUsuńChyba nic nie powstrzyma Cię w pędzie wyobraźni.
Gnaj dalej- przed siebie. I...szukając siebie, ciągle nowej.
Serdecznie błogosławię na ścieżkach zbudzonych marzeń...
Bardzo mi się podoba!
OdpowiedzUsuń