26 maja 2012

Najcenniejszy prezent - opowiadanie Michała Stonawskiego


Monety zabrzęczały, wpadając do kapelusza starszego człowieka, żebrzącego na rogu Floriańskiej i Tomasza. Tabliczka na szyi, informująca o chorobie syna, zakołysała się, gdy mamląc coś pokłonił się nisko. Przystanąłem. Po chwili namysłu, wyciągnąłem jeszcze dziesięć złotych i wrzuciłem w ślad za resztą pieniędzy. Było zimno, a poza tym zbliżała się Wigilia. W takich chwilach człowiekowi mięknie serce. Nawet jeśli staruszek kupi sobie za to flaszkę wódki, nie będę miał wyrzutów sumienia. A poza tym zobowiązywała mnie profesja. W dzisiejszy wieczór jestem Mikołajem.
Nie pamiętam, co mnie pchnęło, wtedy – cztery lata temu, by zapisać się do agencji. Chyba chciałem zrobić niespodziankę dziewczynie. No i byłem pijany. Fakt faktem, że robota była opłacalna i od tego czasu co rok, w Wigilijny wieczór odwiedzam parę domostw z wielkim workiem zabawek, przebrany za grubasa z białą brodą.
Wyciągam od trzech, do czterech stów za wizytę. Jest to wystarczająca suma, bym błaźnił się przez te parę godzin. Stać mnie później na odrobinę luksusu, o której nie mógłbym nawet marzyć z mojej zwykłej pensji agenta ubezpieczeniowego. No i miło czasem zobaczyć uśmiech wdzięczności, zamiast grymasu na twarzy klienta, od którego wyciągam pieniądze.

***
W tym roku wigilijna pogoda była dosłownie jak z bajki. Jakby na złość telewizyjnym prognozom zapowiadającym halny, słońce i plus pięć stopni, oraz zielonym ludzikom z Greenpeace, nawet w święta dręczącym ludzi globalnym ociepleniem, z samego rana zaczął padać śnieg, a temperatura spadła do minus dziesięciu stopni. Do wieczora biały puch pokrył wszystko, a Krakowskie śródmieście rozświetliło się kolorowymi lampkami. Pojawił się tradycyjny, pachnący ziołami, grzaniec a pod pomnikiem Mickiewicza zebrał się tłumek, słuchając kolęd śpiewanych przez jakiegoś mężczyznę o operowym głosie.
Podpierając się pastorałem, obdarzany co jakiś czas uśmiechami ludzi, przeszedłem przez Floriańską na planty. Tam obskoczyła mnie gromadka dzieci. Po krótkiej szamotaninie (w której prawie straciłem brodę) udało mi się przedrzeć do czekającej na mnie na Alejach taksówki. Wrzuciłem do bagażnika pusty wór i usiadłem obok kierowcy.
Artur, opłacony przez agencję kierowca pod sześćdziesiątkę, uśmiechnął się szeroko, obnażając popsute zęby. Ruszyliśmy, włączając się w uliczny korek.
- I jak poszło?
Westchnąłem.
- Daj pan spokój. Dzieciaki prawie mnie zjadły. W dodatku rodzice bogaci. Gówniarze grymasiły, awanturowały się, że nie takie zabawki, jak chciały… rodzice rzecz jasna zakłopotani. Kiedy ojciec podawał mi prezenty przed kamienicą, mówił, że będą się im na pewno podobać. Zrobiłem swoje i ewakuowałem się czym prędzej.
- No to chujowo, panie – spuentował. Korzystając z tego, że bardziej staliśmy, niż jechaliśmy, sięgnął do schowka, wyciągając paczkę czerwonych Marlboro. – Papieroska?
Wyciągnąłem jednego, drugą ręką zdejmując sztuczną brodę. Taksiarz podał mi zapalniczkę.
- Ratuje mi pan życie – mruknąłem, podpalając szluga. Zaciągnąłem się, czując, jak wraca dobre samopoczucie.
- To gdzie jedziemy teraz?
Sięgnąłem ręką do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyjmując pogiętą kartkę. Rozprostowałem ją palcami.
- Osiedle Kurdwanów. Jakaś biedna rodzina z piątką bachorów. Miasto ufundowało im drobne prezenty.
- To ten drugi wór, co żeś pan pakował, ta? – Kierowca wypuścił w moją stronę kłąb dymu. Przez woń tytoniu przebijał się intensywny smród niemytych zębów. Odsunąłem się nieznacznie.
- Tak, to ostatnie miejsce dzisiaj. Potem odwiezie mnie pan do domu i będzie pan wolny.
Burknął coś z niechęcią o swojej żonie, ale nie słuchałem. Akurat dojechaliśmy do świateł i korek się przerzedził. Z udanym zainteresowaniem wpatrzyłem się w krajobraz za oknem.
Po przejechaniu przez Most Grunwaldzki skręciliśmy w lewo. Kamienice zniknęły, zamiast tego pojawiły się domki, a w następstwie na horyzoncie zamajaczyły zwaliste bryły bloków. Wkrótce też wjechaliśmy między nie, a ja z bliska mogłem podziwiać wątpliwe piękno komunistycznej architektury. Osiedle było opustoszałe. Wszyscy siedzieli w domach, przygotowując, lub spożywając wigilijną kolację. Trudno tu było jednak poczuć magię świąt (jeśli takowa jeszcze w ogóle istniała). Ot, parę światełek na wystawach, gwiazdki na paru balkonach. Gdzieniegdzie zauważyłem pojedynczych kiboli w odświętnych dresach, nawet w ten dzień noszących szaliki swojego klubu. Zatrzymaliśmy się pod jednym z największych wieżowców. Założyłem brodę.
- No, to idę – poinformowałem o tym oczywistym fakcie, nawet nie wiem po co. Przez gardło nie przeszłoby mi serdeczne pożegnanie w stylu „Do zobaczenia”. Nie chciałem widzieć więcej tego typa.
Z bagażnika wyjąłem ciężki wór i zarzuciłem go na plecy. Zwykle w takich okolicznościach dzwonię po jednego z rodziców, lub wysyłam dyskretnego smsa. Ojciec lub matka schodzą, niby to do auta, niby, że zapomnieli czegoś. Wkładają mi do wora zabrane ukradkiem prezenty i wracają. Czekam pięć minut, dzwonię do drzwi i zaczyna się szopka. „Ho, ho, ho, czy są tu grzeczne dzieci?”. Tym razem było inaczej. Po pierwsze, prezenty już miałem, po drugie rodzice nie mieli komórek.
Wchodząc na klatkę schodową zastanawiałem się, po cholerę płodzić tyle dzieciaków, skoro nie można zapewnić im odpowiedniego bytu? Albo rodzice są nieodpowiedzialni, albo są z tych, co uważają, że antykoncepcja to zło. Nie wiem, co gorsze.
Przeszedłem przez śmierdzącą szczynami klatkę schodową i wszedłem do jeszcze bardziej śmierdzącej windy. W kącie leżało gówno. Wolałem myśleć, że to sprawka psa. Tak było bezpieczniej.
***
Winda zatrzęsła i ruszyła z mozołem na szóste piętro. Skrzypiąc, jakby się zaraz miała rozpaść. Wreszcie dotarłem na miejsce. Mieszkanie było opatrzone numerem sześćdziesiąt cztery. Poprawiłem brodę i przygładziłem strój. Zastukałem głośno pastorałem. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich mała, najwyżej czteroletnia dziewczynka, mająca na sobie jedynie bluzeczkę i dziurawe rajtki. Palec wskazujący trzymała w ustach, ssąc go zapamiętale.
- Witaj, dziewczynko! – Zacząłem gromkim głosem. – Czy są w tym domu grzeczne dzieci?
- Jeśtem głodna – oświadczyło dziecko.
- Ho, ho, ho! Mam cukierki i czekoladki, jeśli byłaś grzeczną dziewczynką, a widzę, że byłaś, dostaniesz trochę!
- Nie byłam – oświadczyła mała, odwróciła się na pięcie i pobiegła w głąb domu.
Przyznam, to mnie trochę zbiło z tropu. Wkroczyłem jednak do środka, rozglądając się uważnie.
Bałagan, to przy tym, co zastałem, mało powiedziane. Wszędzie walały się papierki, stare gazety i fragmenty ubrania. Przy wieszaku stało chyba ze dwadzieścia par butów w różnym stopniu zużycia. Drzwi do najbliższych pokoi były pozamykane, ale zza drzwi czuć było przykrą woń starych skarpetek.
Dziewczynka znów się pojawiła, ciągnąc za sobą okrągłą kobietę o rumianej twarzy. Ta zmierzyła mnie wzrokiem od stup do głów. Nie wiem czemu, ale ciarki przebiegły mi po plecach. Uśmiechnęła się wreszcie, jak gdybym przeszedł jakiś test, z którego wyniku była zadowolona.
- Mikołaj! Czekaliśmy na pana. Proszę, proszę za mną!
Za rogiem mieścił się salon. Przy jeszcze nie zastawionym stole, siedziała cała rodzina; tęgawy ojciec z czarną, przetykaną siwizną brodą i czwórka dzieci w wieku od piętnastu do trzech lat. Dziewczynka podbiegła do nich i zajęła swoje miejsce na krześle. Stanąłem w progu.
- Ho, ho, ho, witajcie! Przynoszę wam piękne prezenty! Czy zastałem tu grzeczne dzieci?
Podszedłem do kanapy pod ścianą, rejestrując po drodze natarczywe spojrzenia dzieci. Wydały mi się… łakome. Jak gdybym niósł na plecach nie prezenty, ale pachnące pieczywo. Usiadłem.
- No, to kto pierwszy? Może ty, dziewczynko? – Zwróciłem się do małej, która otworzyła mi drzwi.
Z wahaniem, ale podeszła. Usadowiła się na moim kolanie i wyczekująco spojrzała mi prosto w oczy. Coś było w tym spojrzeniu, czego nie mogłem zidentyfikować. Nagle zapragnąłem jak najszybciej stąd wyjść.
- Jak masz na imię? – Spytałem, siląc się na spokój.
- Klaudia.
- Klaudio, czy byłaś grzeczna w tym roku?
Zza stołu zerwał się ojciec. Mruknął, że przeprasza na chwilę i zniknął w kuchni. Pewnie poszedł po pieniądze. Będę musiał mu to jakoś wyperswadować. Za to zlecenie płaciło mi miasto.
Schyliłem się do worka i wyjąłem stamtąd blondwłosą lalkę. Dosyć kiczowatą, szczerze mówiąc. Akt dobroci ludzkiej ze zbiórki w sklepach. Na nodze była jeszcze metka; Trzy złote, dziewięćdziesiąt dziewięć groszy.
Dziewczynka wzięła lalkę i cisnęła ją w kąt. Obiema rączkami złapała mnie za palec i wgryzła się w niego z całej siły. Krzyknąłem, podrywając się na równe nogi. Mała wisiała u mojej ręki jak groteskowy brelok. Zacząłem nią wymachiwać, chcąc strząsnąć dzikuskę. Puściła, a ja z niedowierzaniem spojrzałem na rozszarpany palec. Paznokieć znikł, a krew obficie kapała na podłogę.
W tym momencie cała rodzina wstała. Wszyscy mieli na twarzach wielkie, zimne uśmiechy. Łakome spojrzenia omiatały mnie jedno po drugim. Zrozumiałem, co się dzieje tuż przed tym, jak ojciec wyszedł z kuchni z wielką siekierą w dłoni.
Rzuciłem się ku drzwiom, z gardła wyrwał mi się ni to skrzek, ni to bulgot.
Za późno.
***
Klaudia beknęła i poklepała się po lekko wzdętym brzuszku. Takiej kolacji nie jadła od roku. Szczególnie smakowały jej paluszki w galarecie i barszcz z uszkami. Pieczeń jednak była z tego wszystkiego najlepsza.
Uniosła się na krześle i czule pocałowała ojca w policzek.





                                                                       Kraków, 4 listopada 2011




Powyższe opowiadanie ukazało się pierwotnie w zbiorze "O, choinka! Czyli jak przetrwać święta". Antologię można pobrać za darmo TUTAJ

7 komentarzy:

  1. Alicja Minicka26 maja 2012 21:50

    Myślałam, że specjalizujesz się w SF. A Ty jeszcze znakomicie ludzi straszysz. Gratuluję, opowiadanie naprawdę pełne grozy!
    Przy tej rodzince Adamsowie wysiadają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A nie, ja się głównie specjalizuję w horrorach właśnie. Sf policzyć można na palcach jednej ręki :)

      Usuń
  2. Rety, strach się bać. I weź tu, człowieku, bądź dobrym na święta. Po tym opowiadaniu już rozumiem, dlaczego - ku boleści mojej lepszej połówki - kolędy najchętniej śpiewam w lipcu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Alicja Minicka1 czerwca 2012 22:03

    Michale, a masz na sumieniu jakąś powieść grozy? Jeżeli tak, to gdzie można ją nabyć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na sumieniu może i nie mam, jeszcze, ale właśnie ten grzech ciężki i niewybaczalny popełniam, z każdą nocą coraz bardziej :>
      Za to zapraszam do przeczytania innych moich opowiadań :)

      Usuń
  4. najlepsze opowiadanie z całego tomu. zapamiętane :]

    OdpowiedzUsuń
  5. najlepsze opowiadanie z tomiku "o choinka.." :) strach się bać.

    OdpowiedzUsuń

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!