Był
sobie raz mężczyzna, który nie znosił Bożego Narodzenia. Od
dzieciństwa źle mu się kojarzyło. Nigdy nie dostawał wymarzonych
prezentów, a w któreś święta jego mama urodziła mu siostrę i
tak się w niej zakochała, że zapomniała całkiem o starszym synu.
Ale
Gwiazdka kojarzyła mu się też z najlepszym utargiem w roku. Ci
wszyscy zabiegani ludzie, kupujący prezenty, karpie i ser na ciasto.
Byli tak zaaferowani, że wyciągnięcie im portfela z kieszeni było
jeszcze łatwiejsze niż zwykle. Najbardziej lubił polować na
pobliskim targu - był na tyle duży i zatłoczony, że mógł
pozostać anonimowy, a ścisk tylko sprzyjał jego niecnym celom.
Upatrywał
sobie najchętniej panie w futrach, ale nie gardził też
biedniejszymi. Czasami kręcił się po parkingu, patrzył, kto
podjeżdża dobrym samochodem i śledził go. Zdarzało się, że
musiał zrezygnować, bo nie nadarzała się okazja, a nie chciał
ryzykować wpadki. Nieraz słyszał o takich kieszonkowcach, co
trafiali na komisariat, bo gubiła ich pewność siebie.
Kieszonkowiec - nie lubił tego słowa. Uważał, że życie zmusiło
go do tego, i nie czuł się winny. Wyrzuty sumienia? Ludzie i tak
sobie poradzą, a ja nie miałbym co do garnka włożyć, bo dzisiaj
o pracę ciężko - powtarzał sobie, lecz było to marnym
tłumaczeniem. Nigdy nie szukał pracy, może myślał trochę o
uczciwym życiu wiele lat temu, ale kiedy poczuł smak szybko
zarobionych pieniędzy, porzucił te niedorzeczne myśli. W końcu on
też musiał się napracować. Wystawanie godzinami na mrozie w
cienkiej kurteczce, to niby nie praca? - myślał. Musiał być
zawsze lekko ubrany, bo gruba kurtka krępowałaby jego ruchy. Musiał
zachować zwrotność, by w razie czego szybko się ulotnić.
Już
od początku grudnia szło mu świetnie, planował nawet pojechać w
góry na Sylwestra. Ale dzisiaj miał pobić rekord: dzień przed
Wigilią na targu będzie największy ścisk w roku. Już zacierał
ręce na samą myśl.
Zazwyczaj
spał do dziesiątej, ale tego dnia wstał już o szóstej
trzydzieści. Ogolił się, pogwizdując ulubioną piosenkę, i zjadł
lekkie śniadanie. Był w świetnym nastroju, czuł się jak artysta,
który w przypływie weny ma przekonanie, że dziś stworzy swoje
najlepsze dzieło. Sam o sobie zresztą też myślał jako o artyście
- przecież to sztuka niepostrzeżenie wyciągnąć komuś portfel i
wtopić się w tło niczym kameleon. Często w myślach chwalił
własne zdolności i miał się za człowieka wyjątkowo zaradnego.
Szło
jak z płatka - o dziewiątej miał już trzy wypchane portfele. Nie
mógł do nich zajrzeć, to robił zawsze w domu. Nie wolno mu było
tak ryzykować. Chował zdobycz w specjalnie do tego wszytych
kieszonkach we wnętrzu kurtki i tylko po objętości domyślał się,
czy dużo zarobił.
O
jedenastej musiał iść do domu, bo już zabrakło mu miejsca w
kieszeniach. Szybko wyrzucił na kanapę zawartość kurtki i pobiegł
z powrotem na targ.
Ludzie
jakby sami prosili się, by ich obrobić. Zabiegani, zdenerwowani,
nie zwracali uwagi na swoje torby, często kładli je na straganach
lub wieszali na ramieniu tak, że główna część torby spoczywała
na plecach. Nic prostszego. Mężczyzna w cienkiej kurteczce tylko na
to czekał - jedno, konkretne cięcie ostrym jak brzytwa scyzorykiem
i już miał, co chciał.
O
trzynastej targowisko zaczęło pustoszeć, postanowił więc wracać
do domu. Zadowolony z siebie, po drodze wszedł do sklepu spożywczego
po zasłużone piwo. Przy ladzie stała tylko jedna kobieta. Kryła
twarz w dłoniach i płakała.
-
Wszystko zabrał, całą rentę! - szlochała. - I co ja teraz
dzieciom dam jeść? Z czego zrobię Wigilię?
Ekspedientka
pocieszała kobietę z litościwą miną.
-
Dlaczego ja? Całe życie chodzę na ten targ, nigdy mnie nie
okradli! A teraz... i to jeszcze przed świętami! - na nowo zaniosła
się płaczem - Nawet nie mam na autobus, żeby wrócić do domu!
Sprzedawczyni
wyciągnęła z kasy dziesięć złotych i wręczyła kobiecie.
-
Dlaczego nie okradają bogatych, tylko rencistkę? Ja żyję z pomocy
społecznej, mam czworo dzieci, ich ojciec nie żyje, zmarł na
marskość wątroby. Ja mam tyle, że mi nawet do piętnastego nie
starcza! - kobieta była czerwona od płaczu, na ladzie leżała jej
torebka z wyprutą dziurą z boku. - Co ja teraz zrobię? A dzieciaki
się tak cieszyły na Gwiazdkę, a teraz nawet karpia nie będzie!
Widzi pan, jakie się rzeczy dzieją? - zwróciła się do mężczyzny
w lekkiej kurteczce.
Lecz ten
odwrócił się i bez słowa wyszedł. Zapomniał już, po co tu
przyszedł. Szedł do domu, czując ciężar grubych portfeli pod
ubraniem.
Miał
zjeść obiad, ale przeszedł mu apetyt. Wyrzucił na kanapę nowe
portfele i policzył. Osiem sztuk. Opróżnił je z pieniędzy. W
sumie miał dwa i pół tysiąca złotych, to nawet lepiej niż
myślał. Ale nie cieszył się. Kobieta ze sklepu popsuła mu humor.
Zwrócił uwagę na jeden z portfeli - coś z niego wystawało. Była
to zamknięta koperta, pognieciona i zaadresowana do Świętego
Mikołaja. Otworzył i przeczytał:
Kochany
Mikołaju. Proszę, nie przynoś mi w tym roku prezentów. Przynieś
mojej mamie zdrowie i pieniążki. Moja mamusia jest bardzo chora, a
leki są bardzo drogie. Te leki jej pomagają, ale my nie mamy na nie
pieniążków. Mamusia sprzedała telewizor i komputer, ale starczyło
tylko na miesiąc leczenia. Święty Mikołaju, jeśli dasz mojej
mamusi pieniążki na leki, to ja obiecuję, że już nigdy o nic nie
poproszę. I będę nawet jadł szpinak i grochówkę.
Maciuś
Mężczyzna
siedział nieruchomo w fotelu, trzymając w ręku list. Po chwili
przykrył gazetą gruby plik banknotów, który leżał na stole. Nie
chciał go widzieć.
Wieczorem
niesmak trochę mu przeszedł i postanowił włączyć telewizor.
Skacząc po programach, trafił na regionalny kanał. Na ekranie
bawiły się dzieci, a napis pod spodem głosił: Zrób prezent na
Gwiazdkę dzieciom z domu dziecka. Mężczyzna wpatrywał się w
umorusane twarze kilkulatków. Nagle zerwał się i spojrzał na
zegarek. Jeszcze nie ma dziewiątej – pomyślał. Jeszcze zdążę.
Pojechał
do supermarketu i kupił cały wózek zabawek. Misie, gry, lalki,
książki - wszystko to przypominało mu własne dzieciństwo.
Wybierając pluszaki, cieszył się jak dziecko. Oczami wyobraźni
widział już rozpromienione twarze maluchów z domu dziecka.
W
Wigilię z samego rana pojechał taksówką pod wskazany w programie
adres. Był podekscytowany. Wyładował bagażnik i z dwoma
przepełnionymi workami i walącym sercem przekroczył próg starego
budynku.
Spędził
tu cały dzień. Dzieciaki, szczęśliwe z prezentów, przytulały
się do niego i obsypywały całusami. Siedział w środku na
podłodze i czuł się sam jak małe dziecko. Opowiadał bajki, a
maluchy patrzyły na niego wielkimi oczami. Miał po raz pierwszy od
dawna uczucie, że robi coś dobrego. Kiedy zbierał się już do
wyjścia, jedna z dziewczynek pociągnęła go za nogawkę spodni.
-
Przyjdziesz jeszcze? - patrzyła na niego niebieskimi oczami pełnymi
nadziei. - Przyjdź, będziemy się bawić.
-
Tak, przyjdź! - jakiś chłopiec uwiesił mu się na drugiej nodze.
-
Przyjdź, przyjdź! - teraz już wszystkie dzieciaki obstąpiły go w
koło i zadzierając główki, uśmiechały się do niego.
Zastanowił
się chwilę. Dawno już nie czuł się tak, jak dziś. Był...
potrzebny. Dziwne ciepło wypełniało jego wnętrze, kiedy patrzył
na te dzieci.
-
Przyjdę – odparł i wiedział, że nie jest to kłamstwem.
Gdy
wracał do domu, w oknach domostw świeciły się choinki. Ludzie
właśnie zasiadali do wigilijnej wieczerzy. Spędził wieczór sam,
ale były to udane święta. Czuł ciepło w piersiach i nie oddałby
tego uczucia za żaden wypchany portfel ani za żadnego Sylwestra w
górach.
listopad 2011
Za słodkie z jednej strony a za mało słodkie z drugiej strony, jednocześnie. za słodkie, że rusza do domu dziecka i takie sztampowe. a za mało słodkie, bo jak juz jechac to po całości - niech da ta kasę tej kobiecie na leki, albo rencistce z rybnego.
OdpowiedzUsuńPortfeli złodziej na sto procent nie zanosi do domu,
OdpowiedzUsuńa poza tym: mało wyszukana treść - takie molizatorskie.
Mam nadzieję, że nastepne opko będzie bardziej p[rzmyślane :)