23 maja 2012

Przerwana sonata - opowiadanie Alicji Minickiej


- Jak tu pięknie! – Kinga już od progu powiodła zachwyconym spojrzeniem po obszernym salonie. – Zupełnie inaczej, niż w poprzednim mieszkaniu.
- Właśnie tego chciałam – Matylda, wskazała na skórzane fotele przy niskim stoliczku.
- Nowe życie, nowy styl – w głosie Kingi wychwyciła lekką nutę sarkazmu. Przyjaciółka pochyliła się w jej kierunku i uśmiechnęła przepraszająco. – Nie gniewaj się, ale zmiana mebli nie pomoże, jeżeli …
- Jeżeli nie przestanę być naiwna – dokończyła Matylda.
- Nie, nie to miałam na myśli – zaprzeczyła gwałtownie jej rozmówczyni. – Chodzi o to, że ty po prostu nie wierzysz w siebie – i dodała z wahaniem – Takie typy, jak Jacek świetnie to wyczuwają.
Nie była pewna jak Matylda zareaguje na te słowa. Ale ona siedziała spokojnie. Subtelne światło, podświetlające rzeźbę w niszy, za jej plecami, nadawało kasztanowym włosom przymglonej złocistości.
- Do diabła z Jackiem! – Oznajmiła niespodziewanie. – Już o nim w ogóle nie myślę.
- Chyba nie chcesz powiedzieć … - w głosie Kingi przebrzmiewał wyraźny niepokój.
- Chcę! Zakochałam się! – Wypaliła Matylda z radosnym uśmiechem. - Poczekaj, coś ci pokażę – zerwała się z fotela i pobiegła do sypialni. Po chwili wyłoniła się, dzierżąc w dłoniach duży zeszyt.

- Zobacz – Kinga niepewnie wzięła go do ręki. Otworzyła. To były, napisane odręcznie, wiersze. Przerzuciła kartki i zatrzymała się przy jednym z ostatnich. Czytała półgłosem.


będę Cię szukał

poza tobą, sobą, nadzieją
biurokracją i zasięgiem broni

między piórem a kartką
przecinkiem a że
będę Cię szukał
w jaskiniach, portach, niebach
w żywności i euforii

w czasach przed Chrystusem
i przed wynalezieniem miłości bliźniego
będę Cię szukał
nawet jak Ciebie nie ma
nawet jak nie ma mnie*

- To jest świetne! – Spojrzała na okładkę – Mateusz Długołęcki. On jest poetą?
- Tak! Ten wiersz napisał dla mnie. Zobacz dedykację.
Spomiędzy kartek wypadła fotografia. Kinga podniosła ją i z pewną dozą ciekawości, przyjrzała się uwiecznionemu na niej mężczyźnie. Przyznała w duchu, że ten niepozorny szatyn, z wręcz chłopięcą sylwetką i szopą niesfornych kosmyków wokół szczupłej twarzy, jest niezwykle interesujący.
- Jak go poznałaś? – Spytała.
- Przypadkowo – Matylda siadła na brzegu fotela i pochyliła się do przodu, jakby chciała zmniejszyć dzielącą je odległość. – Właściwie w banalny sposób – uśmiechnęła się. – Wpadliśmy na siebie na ulicy i pomagał mi zbierać rozsypane zakupy. Spieszyłam się. Mateusz zaczął mnie przepraszać, był tak cudownie... onieśmielony – dokończyła.
- A co robi ten twój poeta? Zarabia jakoś na życie? – Kinga, jak zwykle, stąpała mocno po ziemi.
Matylda wiedziała, do czego zmierza przyjaciółka. Jej ostatni chłopak, Jacek, bez skrupułów pozwalał się utrzymywać, nie miał żadnych oporów przed przyjmowaniem prezentów i, dziwnym trafem, zawsze okazywało się, że zapomniał portfela, gdy przychodziło do płacenia rachunku w restauracjach. Po pół roku znajomości wyszło na jaw, że Matylda nie była jedyną, którą perfidnie omamił i wykorzystywał.
- Bez obaw – rzekła uspokajająco, - Pracuje, jako administrator sieci, jest informatykiem. Nawet nieźle zarabia. Ma małe mieszkanie po babci. Najczęściej tam się spotykamy.
- Nie przychodzi do ciebie? – Zdziwiła się Kinga.
Matylda potrząsnęła głową.
- Przychodzi, ale nie wie, że to moje mieszkanie. Powiedziałam mu, że mieszkam tu pod nieobecność znajomych. Chcę, się upewnić, że zależy mu na mnie, a nie na moich pieniądzach.
- Chyba przesadzasz. Nie wszyscy są tacy, jak Jacek – stwierdziła Kinga. - Z drugiej strony… – dodała po chwili z wahaniem. – Lepiej bądź ostrożna.
- O to możesz być spokojna – rzekła Matylda. – Nikt mnie więcej nie oszuka. Już nie jestem naiwna.
* * *
I nie była naiwna. Gdy Mateusz, tłumacząc się nawałem pracy, nie spotkał się z nią od kilku dni, doskonale wiedziała, co zrobić. Nie zamierzała czekać z założonymi rękoma.
Pracowała, jako dziennikarka w poczytnym tygodniku. Miała mnóstwo przydatnych kontaktów i wiedziała, gdzie szukać. Zatrudniła jednego z najlepszych prywatnych detektywów.
- Proszę do mnie nie dzwonić – powiedział. – Sam się z panią skontaktuję, gdy będę miał jakieś istotne informacje.
Wieczorem w domu ogarnęły ją wątpliwości. Poczuła się nagle tak, jakby zdradzała Mateusza. Intuicyjnie wyczuwała, że nic jej z jego strony nie grozi. Ale po chwili przypomniała sobie cierpienia i upokorzenia, jakie zafundował jej ten drań Jacek…
„W końcu nic strasznego nie robię. Detektyw po prostu upewni mnie, że wszystko jest w porządku.”
Zadzwonił po dwóch dniach. Powiedział, że coś ma, ale nie chciał rozmawiać przez telefon. Umówili się wieczorem u niej.
Nie była w stanie skupić się na pracy. W końcu zwolniła się wcześniej i pojechała do pasażu handlowego. Ale niewiele jej to pomogło. Cały czas uporczywie myślała o wieczornym spotkaniu.
Wróciła do domu. Chodziła z kąta w kąt, później siadała w fotelu, by, po chwili, zerwać się z niego i ponownie nerwowo przemierzać pokój. Czas wlókł się niemiłosiernie.
W końcu usłyszała dzwonek do drzwi. Pobiegła otworzyć.
- Niestety, nie mam dla pani dobrych informacji – oznajmił detektyw już od progu salonu. – Możemy usiąść? – Spytał.
Ona siadła na brzegu fotela i w napięciu spoglądała na sporych rozmiarów kopertę, którą wyciągnął z teczki.
- Te zdjęcia zrobiłem wczoraj – poinformował.
Oszołomiona Matylda przeglądała po kolei fotografie. Na jednej z nich Mateusz uśmiechał się radośnie, jak dziecko, do, towarzyszącej mu, długowłosej blondynki o olśniewającej figurze, podkreślonej jeszcze krótką sukienką ze śmiałym dekoltem.
- To może być jakaś jego znajoma – mruknęła bez przekonania.
- Proszę zobaczyć dalej – polecił detektyw. – To zdjęcia z hotelu „Savoy”.
Na fotografii Mateusz i blondynka szli schodami na górę. Na następnej uchwycono ich na półpiętrze, roześmianych, patrzących sobie w oczy.
- W pokoju byli parę godzin – wyjaśnił beznamiętnym głosem. – Ona nazywa się Barbara Gazdowska. Pokój był na jej nazwisko.
- Nie mogę w to uwierzyć – zszokowana, drżącą ręką odłożyła zdjęcia.
- To wstępne ustalenia – rzekł detektyw. – Muszę się dowiedzieć, kim jest ta kobieta i jak długo się znają. Poza tym …
- Nie chcę wiedzieć nic więcej – przerwała mu nagle. I dodała łamiącym się głosem – To mi wystarczy.
* * *
Z mściwą satysfakcją wrzuciła zeszyt do wiaderka na lód. Kilka wydartych kartek położyła na wierzchu i podpaliła. Płomienie szybko zżerały papier. Uświadomiła sobie nagle nieodwracalność tego, co robi i ta myśl przeraziła ją. Wyciągnęła rękę, by ratować wiersze, ale szybko cofnęła ją z okrzykiem bólu. Było za późno … Wybuchnęła płaczem i długą chwilę szlochała, z twarzą ukrytą w dłoniach.
Powlokła się do łóżka. Czuła się kompletnie wyczerpana, ale popadła tylko w, pełen koszmarów, płytki sen. Widziała twarz Mateusza i wpatrzone w nią oczy o nieodgadnionym wyrazie. Później zobaczyła jego i blondynkę, jak wchodzą hotelowymi schodami, odwracają się na półpiętrze i spoglądają na nią z ironią.
Ocknęła się i usiadła raptownie na łóżku. Miała wrażenie, że słyszy uderzenia własnego serca. Poprzez udrękę przedarła się myśl, nagła i szybka, jak błyskawica. Nie zniknęła.
Rozrosła się i zawładnęła całym jej umysłem.
Przez długą chwilę siedziała w bezruchu, wpatrując się w, majaczące w półmroku, meble.
* * *
Śmierć Mateusza w upozorowanym wypadku kosztowała Matyldę sto tysięcy. Nikt nic nie podejrzewał. Policja zamknęła sprawę.
Na pogrzebie od razu zauważyła tę blondynkę. Mogła przyjrzeć się jej bez obaw, bo sama miała kapelusz z woalką. Tamta była z gołą głową i, rozwiewane przez wiatr, jasne włosy dziwnie i niepokojąco kontrastowały z czarnym strojem. Nie płakała. Stała nieruchomo i patrzyła na trumnę, o którą głucho uderzały grudy ziemi.
* * *
Mimo nalegań Kingi, nie wzięła urlopu. Pracowała, jak szalona, wychodziła z pracy późno wieczorem i z reguły szła jeszcze do jakiegoś baru. Po paru drinkach, wyczerpana fizycznie i otępiała od alkoholu, wracała do domu, rzucała się na łóżko i zapadała w kamienny sen.
Trwało to jakiś tydzień. W niedzielę, o dziesiątej rano dźwięk dzwonka wyrwał ją ze snu. Nie otwierając zapuchniętych oczu, sięgnęła po omacku po szlafrok i poczłapała do drzwi. Była pewna, że to Kinga.
Blondynka patrzyła na nią uważnie.
- Przepraszam panią – rzekła cicho miękkim głosem. – Nazywam się Barbara Gazdowska i jestem … byłam siostrą Mateusza.
Matylda poczuła, że nogi uginają się pod nią. Twarz przybyłej oddaliła się i jak przez mgłę, widziała poruszające się usta i zaniepokojone oczy.
Gdy się ocknęła, siedziała na fotelu, a nad nią stała Barbara ze szklanką wody w ręce.
- Proszę się napić – powiedziała łagodnie i przytknęła szklankę do jej warg. Trochę wody poleciało po brodzie i ściekło na szyję.
Barbara odstawiła szklankę i usiadła na fotelu obok.
- Nie zdążyłyśmy się poznać i nie chciałam pani niepokoić – rzekła. – Ale musiałam tu przyjść.
Wyjęła z torebki małe pudełeczko i białą kopertę. Podała je, siedzącej nieruchomo, Matyldzie.
- Tu jest pierścionek, a to list, który Mateusz napisał do pani… - zamilkła i opuściła głowę. Po chwili podniosła, wezbrane łzami, oczy. – Chyba nie zdążył go wysłać. Znalazłam go wczoraj wieczorem.
Wstała.
- Muszę już iść. Za dwie godziny mam samolot.
Gdy wyszła, Matylda siedziała długo, ze wzrokiem utkwionym w niewidocznym punkcie przed sobą. Spojrzała w końcu na trzymaną w ręku kopertę. Wyjęła z niej złożoną we czworo kartkę. Ze środka wypadło kilka podeschniętych płatków róży…
Kochana Mati,
Mam dla Ciebie cudowną niespodziankę, ale nic Ci teraz nie zdradzę. Piszę, bo nie chcę, byś się niepokoiła. Niedługo poznasz moją siostrę Basię. Przyleciała specjalnie z Londynu. Zanim Cię poznałem, życie było zaledwie preludium. Teraz dla Ciebie i dla mnie nadszedł czas na sonatę.
Do zobaczenia wkrótce
Mateusz



Wiersz pochodzi z tomiku „Anonse i przepowiednie” Andrzeja Ballo

4 komentarze:

  1. W sumie zabiorę głos tylko w jednej sprawie, bo mnie zadziwiło
    czy Andrzej Bello nie ma nic przeciwko temu, że mu wiersze zabrał i laski na nie wyrywa Mateusz Długołecki?

    Gwoli porównania - gdyby Autorka zacytowała tu Leśmiana i podpisała Długołęcki to wybuchłabym śmiechem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alicja Minicka20 lipca 2012 18:31

      Andrzej Ballo wyraził zgodę na wykorzystanie jego wiersza.
      I lepiej jest użyć formy "wybuchnęłabym śmiechem".
      W zasadzie nie mam nic przeciwko omawianiu wyimaginowanych treści, ale zbyt sensowne to chyba nie jest.
      Pozdrawiam i dziękuję za trud

      Usuń
  2. Leśmian to nawet nie miałby nic do gadania w tej sprawie.
    Zwróciłam uwagę. Reszta to sprawa Autora.

    Za poprawkę dziękuję. Zbadałam sprawę i okazało się, że choć obie formy są poprawne, dla istot żywych właściwsza jest podana przez Ciebie. Zapamiętam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgrabne to i przyjemnie się czyta.

    OdpowiedzUsuń

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!