15 października 2014

Idiota - Agnieszka Turzyniecka



Mieli szczęście, bo akurat zwolnił się stolik na tarasie. Chłopcy już od dobrej godziny marudzili, a i oni sami byli zmęczeni wędrówką przez zalany upałem Rynek. Marcin wpatrywał się w żonę z wyrzutem, czekając, kiedy ich oczy się spotkają. Wiedział, że ona chce tego uniknąć. Nie musiałby nawet nic mówić, jego karcące spojrzenie zdradziłoby wszystko. Przecież mówił, że dzieci się nie zabiera na urlop. A przynajmniej nie, jak są takie małe. Zresztą, dużych się też nie zabiera. W końcu chce się odpocząć, a nie mieć kulę u nogi. Dzieci zostawia się u dziadków. Albo w domu, a teściowa przeprowadza się na ten czas do nich, doglądać małych i kota. Tak zrobili w zeszłym roku, jak lecieli do Grecji i dwa lata temu, jak byli w Barcelonie. Tym razem Gośka uparła się, że zabierze dzieci. Nie rozumiał jej argumentów. Przecież zawsze żaliła się, że tylko siedzi w domu i zmienia pieluchy, a jego całe dnie nie ma. Teraz mogła go mieć tylko dla siebie, mogła odpocząć od codzienności, pieluch i wrzasków. Wpierw myślał, że żartuje. Tego roku mieli w planach Francję. Zamki nad Loarą, wino i święty spokój. Kiedy postawiła na swoim, musieli zamienić Francję na Polskę, bo z dziećmi pierwszy raz się tak daleko nie jedzie, jak twierdziła. Nie mógł powstrzymać myśli, że wakacje w Tatrach to dla nich krok do tyłu. Przecież było ich stać na zagraniczną wycieczkę, zamiast tego, jadą w polskie góry, jak emeryci. Zastanawiał się, jak on to powie w pracy. Może wcale? Co sobie pomyślą jego pracownicy? Nie, trzeba będzie coś wymyślić, przecież nie powie im prawdy.
Dwudniowy postój w Krakowie był też pomysłem Gośki. Dzieci muszą odpocząć, nigdy nie jechały tak daleko. I zobaczą Kraków – mówiła. Jakby mogły coś z tego zapamiętać. Może Patryk będzie coś kojarzył, ale młodszy Franek na pewno nie. Trzylatek nie chciał siedzieć w wózku, domagał się noszenia na barana. Patryk z kolei zatrzymywał się przy każdym żebraku. Najbardziej fascynował go żywy posąg. Mężczyzna ucharakteryzowany na rzeźbę, stał nieruchomo na niewielkim podeście, co parę minut poruszając się nieznacznie. Ktoś podszedł, zabrzęczały monety.
- Tata, czemu ludzie wrzucają pieniądze do tego kapelusza? - zadarł głowę Patryk.
- Bo to jest żebrak.
- Taki jak ta pani pod sklepem? - chłopiec przypomniał sobie kobietę klęczącą często przed ich osiedlowym supermarketem.
- Tak. To to samo.
Mały popatrzył na ojca i zmarszczył brwi.
- Ale tamta pani tak nie wygląda?
- Ale to jest to samo. Chodźmy już – pociągnął chłopca.
Gośka stała z Frankiem parę kroków dalej. Najwyraźniej przyglądali się mężczyźnie, który coś rysował, siedząc na skrzynce po piwie.
- Mama wiesz, że ten pan to żebrak? - Patryk wskazał na żywy posąg.
- Nie pokazuj palcem – skarciła go – I co, dałeś mu pieniążka?
Chłopiec znów zmarszczył brwi.
- Ale jak to? Przecież pani pod sklepem nie dajemy?
- Ale temu panu możesz dać. Masz tu, idź mu wrzuć – wyciągnęła z kieszeni monetę.
- Ile to jest? - Patryk przekręcił złotówkę w palcach.
- Zwariowałaś? - odezwał się ojciec.
- Cicho bądź, niech dziecko ma frajdę – odparła.
- Zaraz będzie chciał dać wszystkim menelom – odwrócił się i zakrył usta, by syn nie usłyszał.
Tymczasem Patryk podbiegł do kapelusza i wrzucił monetę. Posąg niespodziewanie pochylił się do chłopca i wyciągnął dłoń. Mały, ucieszony, podał mu swoją, po czym posąg znów zastygł.
- Mama widziałaś? A temu panu też mogę dać? - wskazał na rysownika na skrzynce po piwie – On też ma kapelusz – zauważył.
- No i proszę, masz, co chciałaś – syknął ojciec - Tylko tym razem daj mu dziesięć groszy, bo zanim dojdziemy na Wawel, to będziemy mogli sami zacząć żebrać.
Mały znowu wrzucił monetę i czekał, lecz rysownik tylko się uśmiechnął. Trochę rozczarowany chłopiec wrócił do rodziców.
Teraz, gdy wreszcie znaleźli restaurację z wolnym stolikiem na tarasie, mogli odpocząć i spokojnie zjeść obiad. Patryk zdążył wzbogacić każdy napotkany kapelusz, a nie było ich mało. Siorbiąc sok przez słomkę i wiercąc się w wiklinowym fotelu, postanowił raz na zawsze wyjaśnić sprawę, która go tego dnia tak szczególnie zajmowała.
- Tata, czemu tu jest tyle tych żebraków?
- Bo tu jest dużo turystów, którzy im dają pieniądze.
- A u nas nie ma turystów, co dają?
- Nie – odpowiedział zdawkowo ojciec, który z niecierpliwością wypatrywał zamówionego spaghetti.
- A dlaczego ta pani pod sklepem ma zawsze kartkę, a ci tutaj nie?
- Bo ci tutaj udają, że coś robią. Ta pod sklepem bierze ludzi na litość, a ci tutaj udają, że robią coś ciekawego, za co warto dać im pieniądze. Ale w gruncie rzeczy to jest to samo. Jedni i drudzy chcą tylko kasy.
- My mamy kasę. Nie możemy im dać? - Patryk siorbnął.
- Nie, nie możemy. To tak nie działa. Trzeba pracować, każdy musi sam na siebie zarabiać.
Gośka zajmowała się małym Frankiem, który popłakiwał, znużony upałem i długą wycieczką. Zdawała się nie słuchać dyskusji toczącej się tuż obok.
- A dlaczego oni nie pracują? - Patryk nie dawał za wygraną.
- Bo to nieroby. Idioci. Nie potrafią nic zrobić ze swojego życia. Widzisz synku, jak człowiek się rodzi idiotą, to ląduje właśnie pod sklepem z kartką, albo udaje, że gra na gitarze, żeby mu dać pieniądze. Ludzie tacy jak my, chodzą codziennie do pracy i dostają za to zapłatę. A idiota myśli, że wszystko mu przyjdzie łatwo. Wiesz, co to jest leń?
Mały zastanowił się chwilę. Przypomniał sobie wierszyk, który często powtarzała mu babcia: „Na tapczanie siedzi leń, nic nie robi cały dzień”. Dalej niestety nie pamiętał.
- To taki, co nic nie robi cały dzień? - wydedukował.
- Dokładnie. Taki, co mu się nie chce robić. Gdyby tata cały dzień nic nie robił, to nie mielibyśmy pieniążków. Nie siedzielibyśmy teraz w restauracji, ani nie bylibyśmy w Krakowie – tłumaczył cierpliwie Marcin.
- I musielibyśmy żebrać?
- Nie, synku – zaśmiał się – my nigdy nie będziemy żebrali. Kiedyś zostaniesz porządnym człowiekiem, może lekarzem, albo prawnikiem. I na pewno niczego ci nie zabraknie.
- Ale jak to są lenie, co im się nic nie chce robić, to czemu ludzie im dają pieniążki?
- Bo są naiwni. I tylko mnie już nie pytaj, co to znaczy – rzucił szybko widząc, że mały otwiera usta, by spytać o nieznane słowo.
Obiad wciąż nie przychodził. Franek płakał, Gośka próbowała go uspokoić, ale najwyraźniej traciła cierpliwość. Marcin wyszedł do toalety. Chwilę potem, naprzeciw tarasu, po drugiej stronie wąskiej uliczki pojawił się mężczyzna, który usiadł na czymś w rodzaju wysokiego pudła i zaczął czyścić buty. Miał na sobie czarny strój i długi, biały fartuch zawiązany wokół pasa. Kiedy Patryk zobaczył kapelusz, znów poprosił mamę o monetę. Ta pozwoliła mu przebiec na drugą stronę uliczki pełnej przechodniów, w końcu było to ledwie parę metrów, nie mogła stracić go z oka.
Patryk dopiero zbliżając się zwrócił uwagę, co robi mężczyzna. Zdziwiło go to.
- Dlaczego pan czyści buty? - odważył się spytać.
Mężczyzna spojrzał na niego, nie przerywając swojego zajęcia.
- Bo jestem pucybutem – odparł.
- Czym...?
- Pucybutem. To taki człowiek, który pucuje buty – jakby na potwierdzenie swoich słów, dalej wyćwiczonymi ruchami przesuwał szczotką po czarnych lakierkach.
- Swoje buty? - spytał mały.
- Swoje, nie swoje. Każdy nosi buty. A buty muszą być czyste.
Patryk popatrzył na swoje tenisówki. Tymczasem mężczyzna mówił dalej:
- Kiedyś, pucybut to był bardzo ważny człowiek. W każdym mieście, na każdej ulicy można było takiego spotkać. Legenda głosi, że pierwszy na świecie pucybut, potrafił sprawić, że zwykłe buty nabierały magicznej mocy. Kto do niego przyniósł swoje pantofle, ten potem mógł w nich chodzić tak długo, jak chciał i nigdy nie był zmęczony. Pantofle nosiły swoich właścicieli same, bo to był pucybut-czarodziej. Wszyscy go znali i każdy chciał mu przynieść swoje buty, by potem iść choćby na koniec świata.
- Na koniec świata...? - powtórzył wolno Patryk.
- Tak, a może nawet jeszcze dalej.
- Pan też umie zrobić takie czarodziejskie buty?
- Pewnie. Ale nie mów o tym nikomu – mężczyzna przymknął jedno oko – To tajemnica.
Chłopiec skinął głową na znak zgody.
- Te też są magiczne? - spytał szeptem, wskazując na czarne lakierki.
- Jeszcze nie, ale jak z nimi skończę, to będą – mężczyzna uśmiechnął się.
Patryk usłyszał wołanie matki. Przebiegł z powrotem przez ulicę, wpadając jakiemuś turyście pod nogi. Ojciec zdążył już wrócić i właśnie popijał piwo.
- Tata, zostanę pucybutem! - krzyknął mały radośnie.
Obejrzał się, chcąc wskazać ojcu mężczyznę, z którym przed chwilą rozmawiał, lecz już go tam nie było. Tato zakrztusił się piwem i kaszlał konwulsyjnie. Nagle Patryk zdał sobie sprawę, że nadal trzyma w rączce monetę, którą miał wrzucić do kapelusza pucybuta.

Piotrków Trybunalski,
10.10.2014

2 komentarze:

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!