Mieli szczęście, bo akurat zwolnił
się stolik na tarasie. Chłopcy już od dobrej godziny marudzili, a
i oni sami byli zmęczeni wędrówką przez zalany upałem Rynek.
Marcin wpatrywał się w żonę z wyrzutem, czekając, kiedy ich oczy
się spotkają. Wiedział, że ona chce tego uniknąć. Nie musiałby
nawet nic mówić, jego karcące spojrzenie zdradziłoby wszystko.
Przecież mówił, że dzieci się nie zabiera na urlop. A
przynajmniej nie, jak są takie małe. Zresztą, dużych się też
nie zabiera. W końcu chce się odpocząć, a nie mieć kulę u nogi.
Dzieci zostawia się u dziadków. Albo w domu, a teściowa
przeprowadza się na ten czas do nich, doglądać małych i kota. Tak
zrobili w zeszłym roku, jak lecieli do Grecji i dwa lata temu, jak
byli w Barcelonie. Tym razem Gośka uparła się, że zabierze
dzieci. Nie rozumiał jej argumentów. Przecież zawsze żaliła się,
że tylko siedzi w domu i zmienia pieluchy, a jego całe dnie nie ma.
Teraz mogła go mieć tylko dla siebie, mogła odpocząć od
codzienności, pieluch i wrzasków. Wpierw myślał, że żartuje.
Tego roku mieli w planach Francję. Zamki nad Loarą, wino i święty
spokój. Kiedy postawiła na swoim, musieli zamienić Francję na
Polskę, bo z dziećmi pierwszy raz się tak daleko nie jedzie, jak
twierdziła. Nie mógł powstrzymać myśli, że wakacje w Tatrach to
dla nich krok do tyłu. Przecież było ich stać na zagraniczną
wycieczkę, zamiast tego, jadą w polskie góry, jak emeryci.
Zastanawiał się, jak on to powie w pracy. Może wcale? Co sobie
pomyślą jego pracownicy? Nie, trzeba będzie coś wymyślić,
przecież nie powie im prawdy.
Dwudniowy postój w Krakowie był też
pomysłem Gośki. Dzieci muszą odpocząć, nigdy nie jechały tak
daleko. I zobaczą Kraków – mówiła. Jakby mogły coś z tego
zapamiętać. Może Patryk będzie coś kojarzył, ale młodszy
Franek na pewno nie. Trzylatek nie chciał siedzieć w wózku,
domagał się noszenia na barana. Patryk z kolei zatrzymywał się
przy każdym żebraku. Najbardziej fascynował go żywy posąg.
Mężczyzna ucharakteryzowany na rzeźbę, stał nieruchomo na
niewielkim podeście, co parę minut poruszając się nieznacznie.
Ktoś podszedł, zabrzęczały monety.
- Tata, czemu ludzie wrzucają
pieniądze do tego kapelusza? - zadarł głowę Patryk.
- Bo to jest żebrak.
- Taki jak ta pani pod sklepem? -
chłopiec przypomniał sobie kobietę klęczącą często przed ich
osiedlowym supermarketem.
- Tak. To to samo.
Mały popatrzył na ojca i zmarszczył
brwi.
- Ale tamta pani tak nie wygląda?
- Ale to jest to samo. Chodźmy już –
pociągnął chłopca.
Gośka stała z Frankiem parę kroków
dalej. Najwyraźniej przyglądali się mężczyźnie, który coś
rysował, siedząc na skrzynce po piwie.
- Mama wiesz, że ten pan to żebrak? -
Patryk wskazał na żywy posąg.
- Nie pokazuj palcem – skarciła go –
I co, dałeś mu pieniążka?
Chłopiec znów zmarszczył brwi.
- Ale jak to? Przecież pani pod
sklepem nie dajemy?
- Ale temu panu możesz dać. Masz tu,
idź mu wrzuć – wyciągnęła z kieszeni monetę.
- Ile to jest? - Patryk przekręcił
złotówkę w palcach.
- Zwariowałaś? - odezwał się
ojciec.
- Cicho bądź, niech dziecko ma frajdę
– odparła.
- Zaraz będzie chciał dać wszystkim
menelom – odwrócił się i zakrył usta, by syn nie usłyszał.
Tymczasem Patryk podbiegł do kapelusza
i wrzucił monetę. Posąg niespodziewanie pochylił się do chłopca
i wyciągnął dłoń. Mały, ucieszony, podał mu swoją, po czym
posąg znów zastygł.
- Mama widziałaś? A temu panu też
mogę dać? - wskazał na rysownika na skrzynce po piwie – On też
ma kapelusz – zauważył.
- No i proszę, masz, co chciałaś –
syknął ojciec - Tylko tym razem daj mu dziesięć groszy, bo zanim
dojdziemy na Wawel, to będziemy mogli sami zacząć żebrać.
Mały znowu wrzucił monetę i czekał,
lecz rysownik tylko się uśmiechnął. Trochę rozczarowany chłopiec
wrócił do rodziców.
Teraz, gdy wreszcie znaleźli
restaurację z wolnym stolikiem na tarasie, mogli odpocząć i
spokojnie zjeść obiad. Patryk zdążył wzbogacić każdy napotkany
kapelusz, a nie było ich mało. Siorbiąc sok przez słomkę i
wiercąc się w wiklinowym fotelu, postanowił raz na zawsze wyjaśnić
sprawę, która go tego dnia tak szczególnie zajmowała.
- Tata, czemu tu jest tyle tych
żebraków?
- Bo tu jest dużo turystów, którzy
im dają pieniądze.
- A u nas nie ma turystów, co dają?
- Nie – odpowiedział zdawkowo
ojciec, który z niecierpliwością wypatrywał zamówionego
spaghetti.
- A dlaczego ta pani pod sklepem ma
zawsze kartkę, a ci tutaj nie?
- Bo ci tutaj udają, że coś robią.
Ta pod sklepem bierze ludzi na litość, a ci tutaj udają, że robią
coś ciekawego, za co warto dać im pieniądze. Ale w gruncie rzeczy
to jest to samo. Jedni i drudzy chcą tylko kasy.
- My mamy kasę. Nie możemy im dać? -
Patryk siorbnął.
- Nie, nie możemy. To tak nie działa.
Trzeba pracować, każdy musi sam na siebie zarabiać.
Gośka zajmowała się małym Frankiem,
który popłakiwał, znużony upałem i długą wycieczką. Zdawała
się nie słuchać dyskusji toczącej się tuż obok.
- A dlaczego oni nie pracują? - Patryk
nie dawał za wygraną.
- Bo to nieroby. Idioci. Nie potrafią
nic zrobić ze swojego życia. Widzisz synku, jak człowiek się
rodzi idiotą, to ląduje właśnie pod sklepem z kartką, albo
udaje, że gra na gitarze, żeby mu dać pieniądze. Ludzie tacy jak
my, chodzą codziennie do pracy i dostają za to zapłatę. A idiota
myśli, że wszystko mu przyjdzie łatwo. Wiesz, co to jest leń?
Mały zastanowił się chwilę.
Przypomniał sobie wierszyk, który często powtarzała mu babcia:
„Na tapczanie siedzi leń, nic nie robi cały dzień”. Dalej
niestety nie pamiętał.
- To taki, co nic nie robi cały dzień?
- wydedukował.
- Dokładnie. Taki, co mu się nie chce
robić. Gdyby tata cały dzień nic nie robił, to nie mielibyśmy
pieniążków. Nie siedzielibyśmy teraz w restauracji, ani nie
bylibyśmy w Krakowie – tłumaczył cierpliwie Marcin.
- I musielibyśmy żebrać?
- Nie, synku – zaśmiał się – my
nigdy nie będziemy żebrali. Kiedyś zostaniesz porządnym
człowiekiem, może lekarzem, albo prawnikiem. I na pewno niczego ci
nie zabraknie.
- Ale jak to są lenie, co im się nic
nie chce robić, to czemu ludzie im dają pieniążki?
- Bo są naiwni. I tylko mnie już nie
pytaj, co to znaczy – rzucił szybko widząc, że mały otwiera
usta, by spytać o nieznane słowo.
Obiad wciąż nie przychodził. Franek
płakał, Gośka próbowała go uspokoić, ale najwyraźniej traciła
cierpliwość. Marcin wyszedł do toalety. Chwilę potem, naprzeciw
tarasu, po drugiej stronie wąskiej uliczki pojawił się mężczyzna,
który usiadł na czymś w rodzaju wysokiego pudła i zaczął
czyścić buty. Miał na sobie czarny strój i długi, biały fartuch
zawiązany wokół pasa. Kiedy Patryk zobaczył kapelusz, znów
poprosił mamę o monetę. Ta pozwoliła mu przebiec na drugą stronę
uliczki pełnej przechodniów, w końcu było to ledwie parę metrów,
nie mogła stracić go z oka.
Patryk dopiero zbliżając się zwrócił
uwagę, co robi mężczyzna. Zdziwiło go to.
- Dlaczego pan czyści buty? - odważył
się spytać.
Mężczyzna spojrzał na niego, nie
przerywając swojego zajęcia.
- Bo jestem pucybutem – odparł.
- Czym...?
- Pucybutem. To taki człowiek, który
pucuje buty – jakby na potwierdzenie swoich słów, dalej
wyćwiczonymi ruchami przesuwał szczotką po czarnych lakierkach.
- Swoje buty? - spytał mały.
- Swoje, nie swoje. Każdy nosi buty. A
buty muszą być czyste.
Patryk popatrzył na swoje tenisówki.
Tymczasem mężczyzna mówił dalej:
- Kiedyś, pucybut to był bardzo ważny
człowiek. W każdym mieście, na każdej ulicy można było takiego
spotkać. Legenda głosi, że pierwszy na świecie pucybut, potrafił
sprawić, że zwykłe buty nabierały magicznej mocy. Kto do niego
przyniósł swoje pantofle, ten potem mógł w nich chodzić tak
długo, jak chciał i nigdy nie był zmęczony. Pantofle nosiły
swoich właścicieli same, bo to był pucybut-czarodziej. Wszyscy go
znali i każdy chciał mu przynieść swoje buty, by potem iść
choćby na koniec świata.
- Na koniec świata...? - powtórzył
wolno Patryk.
- Tak, a może nawet jeszcze dalej.
- Pan też umie zrobić takie
czarodziejskie buty?
- Pewnie. Ale nie mów o tym nikomu –
mężczyzna przymknął jedno oko – To tajemnica.
Chłopiec skinął głową na znak
zgody.
- Te też są magiczne? - spytał
szeptem, wskazując na czarne lakierki.
- Jeszcze nie, ale jak z nimi skończę,
to będą – mężczyzna uśmiechnął się.
Patryk usłyszał wołanie matki.
Przebiegł z powrotem przez ulicę, wpadając jakiemuś turyście pod
nogi. Ojciec zdążył już wrócić i właśnie popijał
piwo.
- Tata, zostanę pucybutem! - krzyknął
mały radośnie.
Obejrzał się, chcąc wskazać ojcu
mężczyznę, z którym przed chwilą rozmawiał, lecz już go tam
nie było. Tato zakrztusił się piwem i kaszlał konwulsyjnie. Nagle
Patryk zdał sobie sprawę, że nadal trzyma w rączce monetę, którą miał wrzucić do kapelusza pucybuta.
Piotrków Trybunalski,
10.10.2014
Dobre! Bardzo dobre! :)
OdpowiedzUsuńCieszę się :)
Usuń