13 czerwca 2012

Dom na wrzosowiskach - opowiadanie Marleny Gałczyńskiej

                           After Sunset

Amelia rozglądała się ze znudzeniem po stacji Friheden. Wigilia Bożego Narodzenia, a tymczasem ani śladu śniegu. Zamiast tego rozpaczliwa deszczowa plucha, która ciągnęła się nieprzerwanie już od listopada. To dzięki niej właśnie połowa mieszkańców Kopenhagi zapadła na depresję, a wielu innych balansuje na krawędzi.
- Święta, nie ma co. Mnie w tym roku nie pomogły nawet bajeczne iluminacje Tivoli, a tak się starali. No cóż, będę musiała jakoś przeżyć ten dzień – westchnęła.
Była elegancką duńską damą w wieku sześćdziesięciu pięciu lat i zamierzała godnie przeżyć nawet tak trudny dla niej czas, jak Boże Narodzenie.
Miała w tym już dużą wprawę. Święta nigdy nie były u niej w domu okresem szczególnie wzniosłym. Zawsze spędzali je z Henrykiem sami, tylko czasami odwiedzając jego kuzynkę Lotte, mieszkającą w Solrød. Jak typowi Duńczycy - nie byli zbytnio rodzinni. Nie mieli też dzieci, więc kontakty towarzyskie szybko ograniczyły się do spotkań biznesowych Henryka i wspólnych wyjazdów na narty do Szwecji, z niewielką garstką przyjaciół. Tych bezdzietnych, bo wesołe rodzinki sprawiały ból tak Amelii, jak i Henrykowi. Lotte miała akurat trójkę dzieci, więc szybko zapisała się na tajnej liście ,,persona non grata”.
Trudno, starałam się być dobrym, życzliwym, społecznie poprawnym człowiekiem. Myśleć o innych, trzymać zdrowy dystans wobec własnych problemów i niespełnionych marzeń. Ale co mi po tej szlachetności, skoro jestem po prostu zazdrosna i nie potrafię się pogodzić z tym, że to ja mam być samotna… Henryk przynajmniej rzucił się w wir pracy. Odnalazł satysfakcję w zarabianiu pieniędzy, a ja miałam do niego tylko ciągłe pretensje, że zostawił mnie samą. Cóż, on zarabiał, a ja… miałam wydawać. Powinnam być zadowolona, a i tak nie potrafiłam – pogrążona w myślach Amelia przyjrzała się swojemu odbiciu w szybie autobusowego przystanku. Wciąż ją zaskakiwała twarz, którą widziała. Jakoś zawsze jej się wydawało, że jest kimś innym. Wspanialszym, piękniejszym, jaśniejszym, bardziej wyprostowanym. Ale ten ktoś… widać był tylko wewnątrz i nie potrafił na jej życzenie wyjść. Mimo to nie poddawała się i wybierała sobie w życiu różne role, które po prostu grała. Zakładała raz jedną, raz drugą twarz. Bo wydawało jej się, że wreszcie natrafi na tę własną - prawdziwą… Było to naiwne i sprawiało ból, tak że wkrótce sama stała się swoim własnym więźniem. I już tylko powielała znany sobie model działania, chociaż wiedziała, że jak zawsze skończy się jej cierpieniem. Nie potrafiła się zaakceptować. Czuła się bardzo samotna i uważała swój los za niesprawiedliwy. Całe życie była samotną żoną, oczekującą w domu na powrót męża. A teraz… teraz jest samotną wdową, nieczekającą już na nic. Rok temu Henryk umarł.
Odszedł, a przecież jeszcze nic się tak naprawdę nie zaczęło. Nic się nie wydarzyło. Ja nadal czekam, aż to coś się zdarzy. To kompletnie bez sensu – myślała ze złością.
Obok niej statecznym krokiem przeszła liczna muzułmańska rodzina. Brodaty ojciec rodu, szczelnie owinięta czarnymi, tradycyjnymi szatami kobieta i pięcioro dzieci w różnym wieku. Szli w kierunku peronów.
- No tak, nie wszyscy w tym kraju przecież obchodzą Boże Narodzenie. Dla tych tutaj – to po prostu zwykły dzień. No może trochę bardziej irytujący, bo kolejka kursuje rzadziej, no i sklepy pozamykano – mruknęła do siebie Amelia i zacisnęła mocniej rękę na swym nowym, skórzanym neseserze za piętnaście tysięcy koron, który właściwie też kupiła wyłącznie z myślą o dzisiejszym wyjeździe. Idealnie pasował do eleganckiego zamszowego kostiumu i klasycznego, brązowego kapelusza, bez którego nie pokazywała się na mieście. A poza tym schowała w nim drobne upominki świąteczne dla Lotty i jej dzieci. Dzisiaj – już dorosłych ludzi. Pieniądze w kopercie z kartką z najlepszymi życzeniami. No, bo cóż innego mieliby się spodziewać po bogatej, starej ciotce z Charlottenlund.
W tym roku postanowiła się przemóc i pojechać na święta do Lotty.
Tak… Tej właśnie Lotty. Lotty - kuzynki Henryka… Jedynej ostatniej krewnej Amelii. Lotty, – czyli kobiety, której Amelia całe życie zazdrościła i… Szkodziła. Skrycie i za plecami, przywołując na twarz jedynie fałszywy uśmiech. Oficjalnie jakoś nie umiała stanąć przeciwko niej. Może jednak obawiała się Henryka, który kochał zarówno Lotte, jak i jej dzieci. Ot zwykła rodzinna więź, ale Amelię irytowała. Chciała mieć Henryka dla siebie i bardzo cierpiała, że nie może sama dać mu rodziny. Jednak chyba przez to w efekcie nie miała go wcale.
A teraz Amelia jechała do Lotty, a w jej głowie wirowały mieszane uczucia. Stara zawiść walczyła z potrzebą bliskości drugiego człowieka. Amelia nie obiecywała sobie wiele po wspólnej Wigilii, ale pomyślała, że może po prostu będzie miło. Z drugiej strony korciło ją by podarować całej tej rodzince męża grube koperty. Jej bogactwo ma im zaimponować. To jedyne pewne, czego może się trzymać.
Po chwili jednak Amelia skuliła się i zatrzymała.
- Nie! Może jednak nie będę im pokazywać tak bardzo mojego statusu. Po prostu powiem, że nie wiedziałam, co im podarować, więc wybrałam praktycznie, czyli gotówkę. Tak lepiej – ustaliła ze sobą samą i rozejrzała się po stacji, szukając taksówki.
Początkowo Amelia chciała odbyć całą podróż pociągiem, ale w połowie drogi zabrakło jej odwagi. Dotarłaby na miejsce może zbyt szybko. Wysiadła więc na stacji Friheden, mając nadzieję, że jakoś sobie poradzi.
Nie będę przecież wędrować po Solrød sama popołudniową porą. A ze stacji - z tego co pamiętam - był do Lotty spory kawałek.
Niestety żadnej taksówki na postoju nie było, a pociąg dawno już odjechał. Ostatnią opcją był autobus, który leniwie podjeżdżał akurat do przystanku.
Autobusami Amelia nie podróżowała nigdy. Kojarzyły jej się nieodłącznie z rozkrzyczaną młodzieżą i niebezpiecznymi mężczyznami. Siąpiący deszcz był jednak dokuczliwie zimny, a poza tym inną metodą mogła się z Friheden tego wieczoru nie wydostać. Autobus linii 121 na szczęście jechał w kierunku Køge i przejeżdżał przez Solrød. Wsiadła więc. Siedząca w środku młoda kobieta, całkiem ładna brunetka - w ogóle nie przypominała kierowcy. 
Co się dzieje z tym światem? – pomyślała Amelia. Po prostu nikt i nic nie jest już na swoim miejscu. Nie tylko ja…
Głośno zażyczyła sobie jednak tylko bilet do Solrød, lustrując kobietę surowym spojrzeniem.
Sześćdziesiąt koron – usłyszała Amelia, a coś w glosie dziewczyny spowodowało, że spojrzała na nią uważniej.
No tak, ona nie jest Dunką! A zatem może jednak jest na swoim miejscu – zaśmiała się mściwie w duchu. Ciekawe, czy w ogóle zna drogę i czy wie, jak się jeździ?
Ech, co za czasy! Trzeba było nie ruszać się z wygodnego domu i podziwiać jedynie cudne wybrzeże Kopenhagi. Jednak na powrót było już za późno. Amelia usiadła z tyłu, a autobus ruszył. Trzeba przyznać, że jak na obcokrajowca, radziła sobie całkiem nieźle.
Amelia przestała więc o niej myśleć i zajęła się obserwacją mijanych ulic. Peryferie Kopenhagi zmieniły się bardzo… Od czasu… No tak, od czasu, kiedy była młodą dziewczyną... I sama mieszkała tu z rodzicami. Wówczas miała dwa, jasne, długie warkocze i biegała po ulicach z brzydkim, odziedziczonym po dzieciach z sąsiedztwa - gimnazjalnym tornistrem. Była wówczas pełną nadziei, ufności i z radością patrzyła w przyszłość. Razem z koleżankami z gimnazjum podróżowały pociągami, biegały po deszczu z mokrymi głowami, skakały boso po kałużach. A raz nawet rozebrały się w krzakach koło przejazdu kolejowego i urządziły mały pokaz podróżującym.
Ech, to były zwariowane czasy. Świat był piękny i taki wielobarwny, a ja czułam się w nim po prostu bezpiecznie... A może to naiwność była? No, bo co z tego świata mi zostało?
Pamiętam, jak na jedenaste urodziny dostałam taki srebrny medalik od babci. Serduszko o dwóch połówkach. Na jednej z nich było wygrawerowane imię Amelia, drugie było puste i ta część wisiorka połączona była z łańcuszkiem. W efekcie, tę pierwszą można było odłamać i komuś dać. Amelia natychmiast to zrobiła i ze śmiechem podarowała babci. Bardzo się kochały. To wspomnienie było dla niej bardzo cenne. Pielęgnowała je w sercu i cieszyła się teraz, że nagle powróciło podczas tej podróży – dając jej w te święta coś naprawdę dobrego. Po policzku Amelii potoczyła się ciężka łza, a starsza dama przykleiła twarz do zimnej szyby autobusu. Była po prostu samotną starszą panią, zbyt już słabą, by wytrzymać z całą tą złością, która ją trawiła. Przecież pragnęła tylko miłości. Takiej prawdziwej, bezinteresownej i idealnej, jaką darzyła ją… Jej babcia.
Trwała tak chwilę w bezruchu obserwując jedynie zmieniający się krajobraz za oknem. Liczne domostwa z ogrodami i rodziny w ciepłych domach, przygotowujące się do wigilii. Okruchy ludzkiego życia migały jej jak karty w kalejdoskopie, kiedy mijali oświetlone okna domów.
Nawet dzisiaj jestem w kinie i oglądam skrawki cudzego życia – pomyślała Amelia i oderwała głowę od okna, gwałtownie poprawiając się na autobusowym siedzeniu. Musiała odgonić te myśli.
Zauważyła, że jest jedyną osobą w autobusie. No tak, nie licząc dziewczyny za kierownicą, która dzielnie zmagała się z licznymi rondami. A tych minęły już chyba z dziesięć na trasie wzdłuż morza.
Amelia spojrzała na swoje buty. No tak, były ochlapane wodą z kałuż. Już chciała się zdenerwować, kiedy nagle jej wzrok przykuło coś dziwnego. Coś jakby zamigotało pod krzesłem autobusu, niedaleko jej stóp. Pierścionek? Sreberko od czekolady? Amelia podejrzliwie rozejrzała się wokół siebie, ale uspokojona tym, że nikt na nią nie patrzy - zanurkowała pod krzesło. Po chwili wyciągnęła stamtąd stary srebrny medalik z połówką serduszka.
Taki jak tamten… Czy to możliwe? Czy los może być aż tak cyniczny? – Amelia oglądała zdumiona znalezisko. Medalik był bardzo stary. Proste, wręcz naiwne wykonanie.
Kobieta patrzyła na niego skamieniałym wzrokiem i bała się obrócić. Wiedziała, co znajdzie po drugiej stronie. To nie był jakiś tam medalik… To był TEN medalik.
Wolno podniosła rękę i w palcach odwróciła go na drugą stronę, niemal wstrzymując oddech. Na chropowatej powierzchni połówki serduszka wygrawerowane było „Amelia”.
To niemożliwe! Szaleństwo jakieś! Co się dzieje dzisiaj?! Co to za podroż?! Co to za autobus! Jak to możliwe? Czyż oszalałam? – Amelia wyszarpnęła gwałtownie swój neseser spod siedzenia i z medalikiem w ręku zaczęła przesuwać się w kierunku wyjścia. Nacisnęła na przycisk zamawiający przystanek, a później krzyknęła „Stop”, licząc, że kierowca natychmiast spełni jej żądanie.
Autobus gwałtowniej przyhamował, a starsza pani uderzyła głową o poręcz.
- Ach, proszę się zatrzymać, proszę stanąć! Pani nie potrafi jeździć! - Zawołała Amelia z pretensją.
- Och, bardzo przepraszam - odkrzyknęła dziewczyna zza kierownicy - Myślałam, że pani się coś stało!
- Proszę otworzyć drzwi, wysiadam natychmiast! – domagała się dama.
- Ależ to nie jest Solrød. To dopiero las Trylleskoven przed Solrød, nie powinna pani wysiadać tutaj!
- Nic mnie to nie obchodzi! Proszę jechać dalej! Ja muszę natychmiast wysiąść, ja potrzebuje zaczerpnąć powietrza.
- Czy pani coś się stało? Może źle się pani czuje? – spytała zatroskana dziewczyna, swoim śmiesznym, egzotycznym akcentem.
- Proszę się nic nie martwić. Ja po prostu muszę wysiąść – powiedziała nagle o wiele spokojniej Amelia i wzięła głęboki oddech. A jeszcze ciszej dodała – Wesołych Świąt moje dziecko.
- Wesołych Świąt – odpowiedziała niepewnie dziewczyna.
Amelia została sama na oświetlonej latarniami drodze. Dawno zapadł już zmrok. Za jej plecami zaczynało się osiedle domków jednorodzinnych. Chyba ostatnie domostwa niewielkiej wioski Karlslunde. Przed nią – ciemna ściana lasu, którego jedynym jaśniejszym miejscem była otulana drzewami droga nad morze.
Jak wejście do pieczary, albo jęzor potwora – pomyślała lekko spłoszona. Po coś tu się jednak znalazłam.
Amelia spojrzała na medalik, który miała w ręku. A po chwili powiedziała, jakby do niego.
- Ten ciepły świat za nami nigdy mnie nie chciał. Nie ma więc po co tam iść. Zaprowadź mnie lepiej tam, skąd ty pochodzisz. Ja i tak już nic nie mam do stracenia…
Starsza pani spojrzała z wahaniem na swój neseser. Był taki ważny, kiedy wychodziła z nim dzisiaj z domu. To było chyba jakieś sto lat temu. Nagle poczuła, że bardzo jej ciąży. I zupełnie do niej nie pasuje, tak jak cała reszta tego przebrania. Przebrania, w którym chodziła całe życie. Postanowiła więc zostawić neseser tutaj na przystanku. Do niczego już jej się nie przyda. Już nic nie będzie potrzebować, bo właściwie wszystko już ma. Ma… medalik.
Kobieta szczelniej otuliła się szalem. To przecież wigilia Bożego Narodzenia. Musi by zimno. W taką noc można nawet zamarznąć, jak ta mała, nieszczęsna dziewczynka z zapałkami… - myślała wchodząc do lasu.
Nie czuła strachu. Przeciwnie. Miała wrażenie, że wreszcie znalazła schronienie. W lesie było cieplej, drzewa osłaniały przed dokuczliwym skandynawskim wiatrem. Ten od morza był naprawdę silny. Amelia szła powoli, obserwując las w ciemności. Zdawało jej się, że zna tę drogę i nawet las był taki, jak w dzieciństwie. Wielkie i potężne drzewa wznosiły się ponad głowami, przybierając w ciemności dziwne i groźne kształty. Wtedy ich się bała, teraz witała je, niczym dawno niewidzianych przyjaciół. Wiedziała, że nic jej nie zrobią, bo przecież wróciła.
Ta droga musi prowadzić do wrzosowisk… A później już tylko morze. Ale na skraju lasu, na początku wrzosowej łąki… Tak! Tam przecież stoi dom babci. Jak mogłam o tym zapomnieć? Teraz rozumiem. Ten medalik… No przecież babcia chciała, bym przyszła do domu na święta. Zawołała mnie po swojemu, jak zawsze – myślała gorączkowo starsza kobieta. Zaczęła na zmianę śmiać się i płakać.
Muszę się pospieszyć. Spóźnię się na wigilię.
- Już biegnę babciu – zawołała łamiącym się głosem w stronę ciemnego lasu.
Ostatkiem sił rzuciła się do biegu, gubiąc swój brązowy kapelusz. Tak niewiele przecież zostało do końca. Wystarczy tylko dobiec do końca drogi, który już doskonale widać. A jak zaczną się wrzosowiska, to trzeba skręcić w prawo. Dom babci jest jedyny i ostatni na plaży. Wszyscy przecież dawno przeprowadzili się dalej od morza. Podobno, było to praktyczniejsze. Ale jej dom, jako jedyny - pozostał. Niewielki biały domek, z szarym pochyłym dachem. A dookoła niego zwykły płot, ciasno otoczony krzewami dzikiej róży. Kiedyś babcia z nimi nawet walczyła. Chciała je wyplenić i posadzić tam własne kwiaty, choćby i róże – ale pnące. Jednak dzikich sióstr nie udało się usunąć nigdy. Rozrastały się tylko coraz okazalej każdego roku, rywalizując z wrzosem o miejsce na łące.
Amelia wiedziała, że dotarła w samą porę. Była już przemarznięta i najwyższy czas, by znaleźć się w ciepłym domu. To wreszcie będzie jej wigilia. Zdyszana pokonywała ostatnie metry lasu. Była taka szczęśliwa.
Kiedy zdyszana wyszła wreszcie na łąkę, mocny podmuch wiatru morskiego uderzył w nią z całą siłą. Przez chwilę stała tak poddając mu się całkowicie. Przenikał ją i zawłaszczał. A może był strażnikiem i musiał ją po prostu sprawdzić. Powoli ostatkiem sił ruszyła dalej. Skręciła w prawo i spojrzała prosto przed siebie, czując jak łzy wzbierają w niej z całą mocą. Niewielka polna ścieżka była już w zasadzie całkiem zarośnięta. Trzeba było w niej kluczyć, przedzierając się przez czarne kikuty dzikich róż, które latem z pewnością stanowiły malowniczy widok. Ale tam, przed nią stał naprawdę mały biały domek z szarym pochyłym dachem, otoczony drewnianym płotkiem. Okna jaśniały delikatnym światłem świec. Babcia przecież zawsze zapalała ich dziesiątki, kiedy zbliżały się święta. Migotały nawet delikatnie światełka na choince, również zwykłe, woskowe świeczki. Amelia westchnęła i poszła prosto do domu. Chyba była już bardzo spóźniona.
Starym, dziecięcym zwyczajem głośno otrzepała buty na ganku, wytupując w drewnianą podłogę werandy całe zebrane w lesie błoto. A później wolno nacisnęła klamkę i weszła do oświetlonej, ciepłej izby. Pachniało tak jak zawsze - ciasteczkami cynamonowymi i pieczenią. Jednak Amelia nie znalazła zastawionego stołu, a w pokoju nikogo też nie było. Tylko w kominku delikatnie trzaskał ogień, a nad nim siedziały dwa, uśmiechnięte, szmaciane krasnale. Słynne duńskie Drille Nisse, – czyli krasnoludki, które przed Bożym Narodzeniem opiekują się domem, przygotowują święta i podarki dla domowników. A czasem płatają też figle. Te dwa krasnale nazywały się Tom i Lisa. Amelia znała je dobrze. Uszyły je dawno temu razem z babcią. Teraz z podziwem patrzyła na idealny ścieg szycia czerwonego fartuszka Lisy, który wyszedł spod rąk jej babci. Nic się nie zmieniło w tym małym domku nad morzem…
Amelia z dziecięcą szczerością przytuliła lalki i usiadła w starym, głębokim fotelu, z zielonego pluszu. Do domku nikt jednak nie przychodził. Zmęczona trudną podróżą kobieta zasnęła w końcu, słuchając trzaskającego w kominku ognia i trzymając w ramionach swoje zapomniane lalki.

                                                     ***
W cichym, maleńkim domku nad morzem tak naprawdę nie działo się nic. Świece powoli dopalały się, tworząc razem z świecznikami niezwykłe, wymyślne, stearynowe formy. Ogień dogasał w kominku i tylko już żarzył się iskierkami. Za oknem huczało morze. W fotelu spała skulona mała dziewczynka, ściskając w ramionach dwa bożonarodzeniowe krasnale.
Jeden z nich nagle się poruszył. To Lisa. Wstała pierwsza i wysunęła się spod dziecięcej rączki, wygładzając pognieciony fartuszek.
-Tom, obudź się. Już czas – Pociągnęła towarzysza za włóczkowe włosy.
- Ogień niedługo zgaśnie i brama zniknie. Długo to trwało, jesteśmy już prawie spóźnieni. Amelia przeszła tak długą, trudną drogę – ale na szczęście dotarła. Już wszystko się stało, wszystko się wypełniło. Teraz możemy ją zabrać. Nigdy już nie będzie cierpieć.
- God Jul! – wyszeptał zaklęcie Tom i po chwili wszystko znikło.

Na plaży w Karlslunde przeciągle wył wiatr, a złowrogą ciemność rozrzedzał tylko zimny blask grudniowego księżyca. Wrzosowiska były puste i smutne. Przecież od dawna nikt tam nie mieszkał.




7 komentarzy:

  1. Alicja Minicka13 czerwca 2012 17:04

    Czytałam powieść Marleny Gałczyńskiej "Duńska Odyseja". W tym opowiadaniu odnalazłam inną, ale tak samo świetną narrację i niesamowity klimat.
    Gratulacje dla Autorki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chyba nie wierzysz w te bzdury z "Dunskiej..."? znam temat troche blizej...prawdziwa historia jest, bardzo smutna i niestety rzeczywista...

      Usuń
  2. Coś wspaniałego. Jest w tym opowiadaniu jakaś magia. Ten nastrój, spokój, tajemnica... ciepło przeciwstawiające się surowemu klimatowi. Urzekło mnie to opowiadanie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Magiczne, urzekajace....:). Marlena, jak malo kto potrafi wejsc w dusze innej kobiety i dokonac skrupulatnej a zarazem poruszajacej psychoanalizy. Przypomina mi sie "Cudzoziemka" Kuncewiczowej... Jestem zachwycona i prosze o wiecej:)!

    OdpowiedzUsuń
  4. Możecie mnie nazwać lekturowym zboczeńcem (i prawdopodobnie będziecie mieli rację), ale ja to opowiadanie czytam parabolicznie. Dla mnie to jest rzecz o duchowej atrofii Europy, o tym jak Zachód odwrócił się od własnych wartości i w zamian zgotował sobie metafizyczną pustkę, którą teraz próbuje wypełnić tym boleśniej, im bardziej jest to niemożliwe. Ta "baśniowa" końcówka jest pod tym względem znamienna. Domek w lesie i krasnale symbolizują utracone korzenie, a "przejście przez bramę" - niemożność ich reanimacji w tej rzeczywistości. Muzułmanie i kierowczyni autobusu też mają tu swoją istotną rolę. Są zaczątkiem nowego, choć w zasadzie obcego duchowi starej Europy.

    I z góry przepraszam, jeśli swoją "analizą" popsułem komuś smak tekstu. Swoją drogą rzeczywiście uroczego.

    OdpowiedzUsuń
  5. chciałam powiedzieć, że bardzo mi się podoba ten blog. weszłam tu 3 dni temu i nie wiem którą już godzinę czytam wasze opowiadania. najbardziej mi się podoba "Odlot ćmy" ale to też mnie urzekło. fajnie, że powstało takie miejsce :)

    Ivonne

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo dziekuje za komentarze :)
    Panie Marcinie - bardzo Pan trafnie odczytal moje intencje. To autor wlasnie mial na mysli. Amelia to uosobienie charakteru dzisiejszych Dunczykow.stety...niestety
    Pozdrawiam
    Marlena Galczynska

    OdpowiedzUsuń

Cieszę się z każdego pozostawionego komentarza!